![]() |
Portret S. Czachorowskiego Piotr Mosur |
Umizgi paranoika, dodawali z niesmakiem ci, którzy –
podobnie jak Marx – zmuszeni byli przejść przez piekło „autogilotynek” i „klęczników
oriońskich”. Michał Siewkowski zauważa niemal bez śladu zaskoczenia: „W nowej
książce Stanisława Burkota o literaturze polskiej nie znajdziemy wzmianki o
twórczości Czachorowskiego”. Podobny brak daje się zauważyć w monografii Anny
Legeżyńskiej i Piotra Śliwińskiego z 2000 roku (Poezja polska po 1968). Jako jedyny z komentatorów Czachorowskiego,
wskazuje Siewkowski na barokową proweniencję jego dykcji literackiej, zwłaszcza
na wpływ De perfekta poesi Macieja
Kazimierza Sarbiewskiego, popularnego także wśród twórców Orientacji. „Sarbiewski
był bodaj pierwszym, który w stosunku do poety użył słowa creat – tworzy; on pierwszy odważył się poetę nazwać stwórcą” – jak
uświadamiała na łamach „Poezji” w 1977 roku Jadwiga Kotarska.
Nie tylko jednak echo Sarbiewskiego, lecz także trop
Osterwy ulega w sercu „plebejskiego astrologa” kosmicznej deformacji. Czachorowski
– jak wskazywała Jadwiga Bandrowska-Wróblewska – „po wyzwoleniu ukończył studia
teatralne w Krakowie, pod kierunkiem Juliusza Osterwy. Związany był z założoną
przez niego grupą teatralną <<Dal>>, z którą współpracował do
śmierci wielkiego aktora”. Po wydaniu przez Swena tomu wierszy pt. Planeta cykuty (1966), Piotr Kuncewicz
podjął jedną z najbardziej udanych prób określenia światoobrazu poety: „jest on
wewnętrznie rozbity i celowo napięty – kojarzy i jątrzy kategorie, z ich
starcia wypowiada wiersz”. Czy byłaby to próba polskiej dekonstrukcji barokowej
harmonii sprzeczności? Czy raczej to nieopanowane „stado psychicznych usiłowań”
okazałoby się tylko wyodrębnionym, literackim przekładem Osterwowskich zasad
organizacji świata aktorskiego?
„Nie mam własnego mitu – zdradzał Czachorowski i
niemal natychmiast tłumaczył – samokrytyka: jest współczynnikiem talentu.
Wartość jej występuje proporcjonalnie do wartości innych składników –
inteligencji, wynalazczości, wrażliwości, dobrego smaku, silnej woli,
samozaparcia i odwagi. Epigonom zazwyczaj wystarcza posiadana, w równej mierze,
co spryt i zdolności naśladowcze, umiejętność w ocenie prekursora”. „Swen
zrobił na mnie niesamowite wrażenie – opowiadała Irena Pudil we wspomnieniach o
poecie – szczupły, niewysoki, z wydatnym nosem i płomiennymi oczami – cały grał.
Włosy, ręce, gestykulacja. Rozmawiał, jakby recytował, jakby był na scenie i
sprawdzał wrażenie, jakie robi na widowni. A robił na wszystkich. Dominował w
każdym towarzystwie. Nieraz w sposób dokuczliwy. Był apodyktyczny, zachłanny,
zmienny w nastrojach. To pełen patosu, to bez humoru. Łatwo go można było
urazić. Swen fascynował, ale długo po nim trzeba było odpoczywać. Potem znów do
niego gnało. Prychający i szarpany przez nerwowe tiki, gdy grał, zmieniał się.
Czytał swoje wiersze i wszyscy truchleli, że za głośno oddychają”.
KS
Por.
J.
Bandrowska-Wróblewska, Nota oraz J.
Marx, Plebejski astrolog, [w:] S.
Swen Czachorowski, Poezje wybrane,
wyboru dokonał K. Gąsiorowski, Warszawa 1987.
M.
Siewkowski, Poetyckie światy Stanisława Swena
Czachorowskiego, Toruń 2004.
T. Kaliściak, Stanisław Swen Czachorowski, czyli „jarmarczny król życia”, [w:] tegoż, Katastrofy odmieńców, Katowice 2011
T. Kaliściak, Stanisław Swen Czachorowski, czyli „jarmarczny król życia”, [w:] tegoż, Katastrofy odmieńców, Katowice 2011
tryptyk wszech
I.
nic wszechakordu
nie mam
tak białych prześcieradeł
by uniewinnić waszą twarz
którzy ciśnięci
z kłębem spiral
w korzeniu gliny płacz grzebiecie
pierścień orbity i źrenica
w niej martwa skała z nagim bogiem
tak była hellad czarodziejka
na wzgórzu fletni
czas płonąca
nad płaskim dachem hierusalem
uda samsona krzew krzyżować
kamienny memnon w piaskach szlochu
cisz jerychońskich
różę prószył
figo
ja nie znam mej nagości
i przeciw wiatrom
oszalały
złotego cielca w siebie krzyczę
ile oliwek dobrych dłoni
małą arachne
z łez ratuje
tak przestrzeń kroków
w nieskończoność
nic bezustannie nie przemija
II.
zapalenie świecznika
i można tak podpalić ziemię
jak ćma
zapala noc skrzydłami
i można
cztery strony skrzypiec
dochodzić blade nałożnice
i można żywe kości strącać
z tarpejskich skał kadencji bytu
w epokach chimer i symboli
łatwiej
niż mocą skojarzenia
chociaż są święte siostry Nilu
cóż brat
na gładkiej ścianie pieca
tak cicho
można określić – serdecznie
przybliża suma cień spirali
w kosmosie równań
brył i światła
krzyżują czasu niewiadome
dwie równoległe
jeśli znaczą
to ile
dłoń nie uściśnięta
jak rozkosz
jeśli skrzyżowane
w tej samej kuli zgasły oczy
dziewczęta cało
z łodygami
zwiędły pożółkłe w swych flakonach
w bezkresnych gongach
do omyłki
wiruje prawo brzmiących bram
cóż czterej jeźdźcy
dyżurują
w liberiach dnia ostatecznego
kadr pod stygmatem opatrzności
w miliardy spiral galaktycznych
wgryza się szary kornik myśli
dziesięć mandali
plącze soma
na uroczysty pępek rzeczy
sześć rąk opada jak muzyka
tędy zakrzywia się nirwana
pozwólcie cień białego dżina
pod tobół z moim dnem wszechpróżni
piętą proroka lakowany
księżyc się zeszkliła złym wersetem
hurysy w grzybie atomowym
wpisują w koran zbędność płaczu
skłamano kształt na strunie – g –
skłamano formę – nic nie wiemy –
skłamano smaki bardziej względne
totem
w mgławicy Andromedy
kabała liszką czarnych globul
wyjaśnić oto
że litera
brzmi brzmienie swego nic współbrzmienia
jednak wyjaśnić
ile dłoni
co noc opada
bez zjednania
III.
jeszcze od harf
ego sum
jestem
przeciwkolwiek
jeśli mnie słyszysz
głos przenika
po strunach orbit
gamę trwania
może by róża wszechgranicy
przekwitła mity nas
wiosnami
jeśli mnie słyszysz
zbliż witraże
rozgrzeszam drwiące manuały
bo jeśli człowiek
brzmi muzyka
ego sum
jestem
struna brzmienia
jeśli zatrzymać wielki łuk
gdzie nad gwiazdami alabastru
przestrzeń przenika nasze skronie
odwalcie biały kamień głodu
spiralne jabłko z orbit rzeczy
po klawiaturach przyśpieszenia
czas wystukuje
dokonało
są pośród nas
mówiące słońca
pejzaż z van gogha rozpryskany
i syte studnie ekosfery
są harfy u wszechstron mówiące
zatoczyć kwadrat
zliczyć kulę
w trójkątnym szepcie nieznanego
można mieć stopień
jeśli człowiek
rozchyli stronę antydźwięku
ja
mam to jedno
mikrociebie
moja malutkich łez planeto
i człekokształtny
sęk wyciągam
z wszechgalaktycznej belki brzmienia
Warszawa, 9 III 1960
z tomu: Planeta cykuty, 1966