TERESA RUDOWICZ
Całe dorosłe życie spędził w Krakowie, całe dorosłe
życie związał z krakowskim życiem literackim w sensie dosłownym i „Życiem
Literackim”, które współtworzył i współredagował. Kochał stare, maleńkie
apteki, prowincjonalne miasteczka i często mawiał: „U nas, w Kaliszu”, choć to
„u nas” trwało zaledwie pięć lat. Wystarczyło, by wracać. We wspomnieniach, w
rozmowach, w książkach.
Kalisz. Daleko – ale spotykam się
z nim często. W obrazach myśli, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń.
Spotykam ludzi na plantach krakowskich – i jeśli uśmiechną się do mnie w sposób
dziecinnie szlachetny – już wiem: Kaliszanie. Są w Krakowie znają mnie tylko z
widzenia. Uśmiechają się do mnie na dystans z politowaniem, w którym jest duma.
Oto „wybija się” jeden z nich w sposób trochę dziwny, trochę nawet wstydliwy –
ale przecież „karierą swoją” wspomógł miasto rodzinne. Jest mimo wszystko ciągle
nasz.
Kalisz – to
jeszcze jednak siła jednocząca. Miasto, które ma spoistość ludzką – przedziwnie
intensywną...
Idę w Krakowie
ulicą Asnyka – i nie myślę: Asnyk – poeta wielki, szlachetny myśliciel,
działacz na miarę narodową, lecz przede wszystkiem: ...prawda, i ten
Kaliszanin!... Czytam pisma literackie: Dąbrowska. I nie kojarzę: wielka
pisarka, największy żyjący epik polski – lecz po prostu: Kaliszanka. Pisze
Minkiewicz rymowany satyrycznie list w sprawie Dybowskiego – minister bez
przeszłości? Nikt nie może udzielić informacji, kto to Dybowski? A my wiemy:
nasz Kaliszanin.
I tak wciąż – rytm
narzucony przeszłością dawną, bardzo dawną ciągle dominuje.
Sylaby serdecznie
natrętne, odmiana prosta, jak łączność rodzinna: Kalisz, Kaliszanin, kaliski,
kaliskie...
To słowa Stefana Otwinowskiego napisane w 1947 roku
na Zjazd Wychowanków Gimnazjum im. Adama Asnyka. Pisarz nie mógł osobiście
uczestniczyć w zjeździe, ale przesłał list (w całości wydrukowany w zjazdowej
jednodniówce), z którego jasno wynika, jak ważny był dla niego Kalisz.
Uznał go za swoje miasto, choć spędził w
nim zaledwie pięć lat.
Stefan Otwinowski
urodził się 3 marca 1910 roku w Pyzdrach. Dzieciństwo spędził w Grodźcu, gdzie
jego ojciec prowadził niewielką aptekę. Do Kalisza przyjechał w 1926 roku, by
rozpocząć naukę w Gimnazjum im. Adama Asnyka, znanym w okolicy i uznanym. Szkoła
ta sięgała tradycjami XVIII wieku i potem czasów napoleońskich. Tu uczył się
Adam Asnyk patron szkoły, a jej tradycja powoływała się na innych maturzystów:
Stanisława Wojciechowskiego, który był drugim prezydentem II Rzeczpospolitej,
ministrów międzywojennych Czerwińskiego i Urlycha, rektora Parczewskiego.
Zapewne w tych samych ławkach siadali kiedyś Agaton Giller, Niemojowscy z Sejmu
Królestwa Polskiego lat trzydziestych XIX wieku (...)
Egzamin dojrzałości zdał w 1931 roku. W następnym
roku wyjechał na studia do Warszawy, kończąc swój stały pobyt w grodzie nad
Prosną.
Dorastanie i nagłą
śmierć ojca opisał Otwinowski w swojej pierwszej powieści Życie trwa cztery
dni (w 1938 r. została ona nagrodzona nagrodą literacką miasta Kalisza).
Prawie cztery lata
temu. Mieszkaliśmy jeszcze w Growcu. Wypadek, ból – głupstwo.
Najgorszy był ten idiotyczny śmiech Mietka. Wszyscy urągali, właściwie jeden
Ojciec brał mnie w obronę. Najprzykrzejsze, że mój wyjazd z powodu kolana uległ
zachwianiu. Zdecydował w końcu Ojciec:
– Mam jakieś
przeczucie, niech jedzie!
Patrzył
na mnie okiem mądrym jak jego życie
Było coś złego,
przerażającego w pożegnaniu z Negrim. Pies rzucał się, wył, żebrał. Nie sposób
go było oderwać od Ojca.
Powyższy
fragment dotyczy pierwszego wyjazdu Stefana do Poznania i pierwszego
przedstawienia w teatrze. Jedenastoletni chłopiec z niepokojem czeka na decyzję
rodziców: zabiorą go czy nie zabiorą. W końcu padają upragnione słowa – „Niech
jedzie”. Potem jest podróż pociągiem, duża stacja kolejowa, tętniące życiem
miasto, tramwaje, w końcu serdeczne powitanie i kolacja u poznańskich
znajomych. Tylko ojciec jest jakiś nieswój. Nie ma apetytu. Czuje się słaby i
zmęczony. Idzie do drugiego pokoju aby trochę odpocząć i umiera.
Nie było
przedstawienia teatralnego. Cztery poznańskie dni wypełniły się łzami i załatwianiem
pogrzebowych formalności.
Po kilku
latach, mieszkający już w Kaliszu, Stefan Otwinowski, uczeń piątej klasy
gimnazjum ciężko zachorował na płuca. Występujące powikłania zagrażały nawet
jego życiu.
Dookoła
chorego snuły się na przemian wspomnienia owych czterech poznańskich dni,
codzienne domowe wydarzenia, sny i majaki o tamtej śmierci, o śmierci w ogóle i
o śmierci własnej. W kilka lat po wyzdrowieniu powstała z tego wszystkiego
powieść „Życie trwa cztery dni”. Cztery dni dlatego, gdyż Otwinowski dowodził,
że owe dni poznańskie zadecydowały o całym jego życiu i że bywa tak też w życiu
innych ludzi. Nie wiem, czy miał rację w tym uogólnieniu. Na pewno jednak owe
cztery dni zadecydowały o treści pierwszej książki pisarza, pierwszej nagrodzie
literackiej i ustalenia pisarskiego powołania.
O swojej chorobie i
początkach pisarskiego powołania mówi sam Otwinowski: Jak zostałem pisarzem?
Bardzo po prostu. Żyłem przecież między ludźmi, chodziłem do szkół, w których
młodzi lubią próbować na zmianę sportu i sztuki. Byłem nawet niezłym
sportowcem. Ale w piątej gimnazjalnej choroba odsunęła mnie od boiska. Zostały
książki i papier. Papieru przed wojną było dużo. Jeszcze więcej niż dzisiaj.
Kiedy wstałem z łóżka – po roku – straciłem formę fizyczną, intelektualiści
przyjęli moją formę umysłową.
Twórczość literacka młodego
Stefana trafiła na podatny grunt szkolnego czasopisma Świt. Nie było to
pisemko „asnykowskie”, ale wychodzące w innym kaliskim gimnazjum im. Tadeusza
Kościuszki. Redaktorem naczelnym Świtu był Włodzimierz Pietrzak,
późniejszy znany pisarz i eseista. Prężnie działająca w międzywojniu prasa
uczniowska była początkiem twórczej drogi wielu młodych ludzi. Przytoczę
fragment wiersza Lunatyk Aleksandra
Braude, pochodzący z 1934 roku. Został on zamieszczony w numerze drugim Czynu i słowa.
Gdy zasypiam bezmyślnie w chorem odrętwieniu,
Popioły
myśli zgasłych przesypując ręką,
W
oknie Mojem jak niemy wyrok przeznaczenia
Zasypia
nieruchomy, cichy księżyc lęku.
I
odwieczna, dręcząca jak zmora zagadka
Wzywa
mnie bladem światłem i zmusza do drogi.
Wstaję
z sercem bijącym, podążam ukradkiem
Do
znaczonego światłem miesięcznego progu.
To nie są pierwsze, nieśmiałe
próby, ale wyrobione pióro młodego poety. Dla porównania przytoczę wiersz
Stefana Otwinowskiego wraz z fragmentem wspomnień Braudego o pisarzu.
Pamiętam
go jako szczupłego, kruczowłosego chłopca z charakterystycznym ptasim profilem,
idącego z batutą na czele orkiestry szkolnej. W „ Sztubaku” pisał wiersze
erotyczne, a miał już chyba wtedy pełnych siedemnaście lat. Jeden z tych
wierszy poświęcony był damskim nóżkom. Inny jego wiersz przytaczam z pamięci,
ku uwadze historyków literatury. Brzmiał on mniej więcej tak:
Żółty
pokoik, żółte było światło,
Było
nam dobrze, śnić nam było łatwo.
Za
firankę smutek się schował,
Jam
twe usta całował,
Dobrze
było nam.
Gdzie
odeszłaś potem? Ja zostałem sam.
Przędzę
swych marzeń haftowałem złotem.
Świt ukazywał się co miesiąc od 1924
roku. W 1931 roku Koło Literacko-Naukowe działające w gimnazjum im. A. Asnyka
rozpoczęło edycję własnego czasopisma zatytułowanego Sztubak. W grudniu
1933 roku nastąpiło połączenie Świtu i Sztubaka. Z obu tych pism
powstał dwumiesięcznik Czyn i Słowo. Pieczę na tym periodykiem sprawował
Międzyszkolny Komitet Redakcyjny, składający się z przedstawicieli wszystkich
kaliskich szkół średnich. Siedzibą redakcji była szkoła, do której uczęszczał
redaktor naczelny, zmieniany co roku. Pierwszym redaktorem naczelnym Czynu i
Słowa został „ asnykowiec”, Józef Garliński.
Czasopisma szkolne
stanowiły korzystny grunt dla aktywności twórczej uczniów. Wielu późniejszych
pisarzy, dziennikarzy, historyków itp. debiutowało na łamach gazetek szkolnych.
Kolega z klasy
Stefana Otwinowskiego Jan Werner, we wspomnieniowej książce o pisarzu tak opisuje
powstanie Sztubaka.
„Świt” miał charakter publicystyczno-dyskusyjny, a
na okładce gumoryt Tadeusza Kulisiewicza, przedstawiający stylizowaną łanię w
prostokątnym otoku liści laurowych. Nas, humanistów od „Asnyka”, wabiły wzory
patrona, a także zainteresowania spod znaku wielu muz. Toteż na następny rok
szkolny przygotowaliśmy wydanie własnego miesięcznika. Miał niepretensjonalny,
a może jednak pretensjonalny tytuł „Sztubak”, okładkę bez winiety, jedynie do
niektórych pozycji literackich dawał ilustracje Maryś Sulikowski, zresztą
kościuszkowiec, późniejszy rektor Wydziału Architektury Politechniki
Warszawskiej (...)
Nowele i
opowiadania pisali m.in.: Jerzy Wiśniewski, Jerzy Koźmiński, który był redaktorem
naczelnym, Włodzimierz Adamczyk, Aleksander Braude, Taras-Podkowiński, zwany
Nuchymem, od bohatera swego utworu, a poległy potem pod Monte Cassino, Henryk
Benke, znakomity klasycysta, bazgrzący tak nieprawdopodobnie, że był postrachem
drukarni. Wiersze drukował Manas Kott. Otwinowski zamieścił kilka utworów
prozą, podpisując je „Stef”.
W twórczości
Otwinowskiego dają się zaobserwować częste powroty do wspomnień kaliskich.
Najpełniej jednak środowisko kaliskie przedstawione jest w powieści Życie
trwa cztery dni. Pisarz sportretował w niej członków swojej rodziny, opisał
atmosferę szkoły, do której uczęszczał i pracujących w niej profesorów. Warto
przyjrzeć się bliżej niektórym postaciom. Najpierw rodzina. Matka –
pieszczotliwie nazywana przez jednego z synów „ Józefką”, łagodna,
cierpliwa i wiecznie zatroskana, szczególnie o Kazika, lekkoducha przypominającego
trochę „lampartującego” po nocach Zbyszka z Moralności Pani Dulskiej.
– Józefowa!
Józefowa! Poprosiemy kawusię do łóżeczka!
– A jakże ośle
jakoś! – w odpowiedzi Matki nie było nigdy złości. Takie sobie przekomarzanie,
ten prawdziwy humor codziennego obowiązku. Poczucie krzywdy z powodu własnej
dobroci, z powodu macierzyńskiego uczucia niewoli, konieczność współdziałania,
popierania najrozmaitszych draństw swych syneczków.
Dom stworzony przez
panią Otwinowską musiał mieć szczególną atmosferę, szczególna również musiała
być więź synów z matką, skoro najstarszy brat Stefana – Stasiek, od roku żonaty
i mieszkający osobno, nie potrafił, jak pisze Otwinowski, rozpocząć dnia bez
zobaczenia się z nami, nie był w stanie ominąć „domu”. Ten jego własny – to nie
był „dom” – coś bez żadnej wewnętrznej treści, po prostu hotel.
W powieści przeplata
się ze sobą kilka wątków, życie rodzinne miesza się z życiem szkolnym.
Obserwujemy, w krótkich scenkach, przedstawionych trochę karykaturalnie, ale
bez złośliwości, niektórych profesorów uczących w Gimnazjum im. A. Asnyka.
Prezentację tych postaci rozpoczniemy od nauczyciela matematyki, Teodora
Botnera (w powieści nazywa się Depner), wychowawcy klasy. Był od pokoleń kaliszaniniem,
znającym wszystkie lęgi nad Prosną zdatne do palanta i wagarów, unikającym w
swych spacerach „Kogutka”, czyli stawu w prastarym parku, by nie płoszyć
młodych parek, również od pokoleń ciągnących tam na czułe spotkania. Masywnej
budowy, miał już pięćdziesiątkę, krótko strzyżone na jeża włosy, binokle na
nosie i lekką wadę wymowy – łatwo się zacinał.
Kiedy w gimnazjum utworzono Koło Literacko Naukowe (potocznie
zwane Kaliną), Teodor Botner został jego opiekunem.
Mówiąc o asnykowskich
profesorach, nie można nie wspomnieć o prefekcie szkolnym, księdzu Bolesławie
Osadniku (powieściowy ksiądz Rosładnik). Był postacią wyróżniająca się w
gronie pedagogicznym i całej szkole. Namiętny jałmużnik, wciąż zbierał datki na
cele misyjne, propagandowe, ogólnooświatowe, krajowe i lokalne. Stale wskutek
tego roztargniony, błyskawicznie trzeźwiał, gdy np. nie zgadzał się rachunek ze
szkolnym ofiarodawcą.
Dziełem księdza
Osadnika była również szkolna orkiestra dęta, która co niedzielę prowadziła
w karnym ordynku na mszę do kościoła św. Mikołaja. Bez jej udziału nie mogło
się odbyć żadne ważniejsze wydarzenie w szkole. Na wszystkich akademiach
szkolnych, umieszczona na balkonie auli grała hymn państwowy, aż drżały mury
tego starego, historycznego gmachu. Orkiestra miała kilku kolejnych
tamburmajorów, ale bezkonkurencyjny był Stefan Otwinowski. Miał on bardzo
smukła zgrabną sylwetkę, wspaniałą głowę z pięknym orlim nosem i obfita czarną
czuprynę, a ponadto był bardzo muzykalny. Ze strojną buławą – batutą w ręku
wyglądał imponująco, a umiał się nią posługiwać jak nikt inny.
Z wielką sympatią
przedstawiony został także profesor muzyki, kierownik chóru szkolnego Władysław
Niedojadło (w powieści Niedopiło).
Lista profesorów
byłaby niepełna bez polonisty Zygmunta Dzierżyńskiego (spokrewniony z Feliksem). Jest on bohaterem innego utworu
Otwinowskiego – opowiadania – Nic więcej nie dało się ustalić. Autor
nawiązuje w nim do słynnego przedstawienia Fantazego Juliusza Słowackiego,
wystawionego przez teatr amatorski,
którego opiekunem i reżyserem przedstawienia był właśnie profesor Dzierżyński
(w opowiadaniu Dziurwiński).
Było to chyba w
1930 roku na wiosnę, kiedy Zygmunt Dzierżyński postanowił wystawić amatorskimi
siłami „Fantazego” J. Słowackiego. Role męskie mieli objąć uczniowie od „Asnyka”,
role zaś żeńskie panie z kaliskiego towarzystwa. Uczennice – czy to od „Anny
Jagiellonki”, czy też „nazaretanki” – musiałyby mieć pozwolenie od swoich
przełożonych. Reżyser nie chciał zapewne brać sobie na kark dodatkowych kłopotów,
tym bardziej, że w owych czasach wszelka koedukacja (poza zaczątkami szkół
powszechnych) nie istniała, a stykanie się uczniów z uczennicami (i to w
kulisach teatralnych!) budziłoby drobnomieszczańskie, minoderyjne komeraże i zastrzeżenia.
Henryk Chenczke, kolega „od Asnyka” wspomina to przedstawienie. W
liście, jaki od niego otrzymałam, pisze: Stefan Otwinowski był moim starszym
kolegą i miałem przyjemność występować z nim w dramacie „Fantazy”, gdy w
szkolnym przedstawieniu grał rolę majora Hawryłowicza, a ja rolę Jana, zesłańca
na Sybir. Dramat reżyserował profesor Zygmunt Dzierżyński, wielki miłośnik młodzieży
i Słowackiego (pseudonim Drab). Zmarł w 1930 roku.
W powieści
Otwinowskiego występuje jeszcze jedna postać – tajemniczy profesor Gillo. Ten
nauczyciel przyrody pozostanie chyba jednak zagadką. W latach, w których Otwinowski
uczęszczał do gimnazjum im. A. Asnyka nauczycieli przyrody było trzech: Tomasz
Łysek, Stanisław Trojanowski i Wojciech Wacowski. Dziś trudno ustalić, który z
nich mógł być podobny do powieściowej postaci. Tak jak w przypadku pozostałych
profesorów, nazwiska wymyślone przez autora niewiele różnią się od właściwych,
tak w przypadku profesora Gillo nie nasuwają się żadne skojarzenia. Chyba, że
profesor Gillo to nie nauczyciel, a kolega Stefana ze szkoły – Józef Gill, którego
z jakiegoś powodu uczynił pisarz jedną z ciekawszych postaci swoich powieści, a
pogrzeb profesora opisany w książce to pogrzeb Zygmunta Dzierżyńskiego.
W tej samej klasie
był również Jerzy Szmigielski, syn znanego w mieście stomatologa (w powieści
Witek Szygielski), najlepszy w klasie metafizyk, z którym młody Stefan
odbywał dalekie spacery po mieście. Na szczególną uwagę zasługuje pewien
fragment powieści: Mniej więcej w połowie października przychodził okres
mgieł. Siwe, gęste obłoki schodziły na ziemię, domy topiły się w chmurach...
żyło się wtedy jak we śnie (...)
Latarnie paliły się przez całą dobę. Pomimo to nie można było dojrzeć drugiej
strony ulicy, która stał w chmurach. Nasze spacery nie ustawały nigdy,
przeciwnie – zyskiwały na treści: do parku wchodziło się teraz jak do innej
zupełnie rzeczywistości. Brodziliśmy w obłokach stojącego deszczu, marząc o
przygodzie.
– Zobaczysz –
mówił Witek – pewnego dnia zbłądzimy w tych chmurach, nie wrócimy do domu.
– Tak powinien
wyglądać czyściec.
Jerzy Szmigielski
zginął tragicznie, śmierć kolegi opisał Otwinowski w Okolicznościach
łagodzących, gdzie dał mu nazwisko Okoński.
Ponadto w powieści Życie
trwa cztery dni występują: Pawłowski Jerzy (w powieści Pawłowicz) i Wojtek
Piekielny. Udało mi się nawiązać kontakt z Krystyną Piekielną, żoną Wojciecha.
Dzięki niej wiem, że ukończył studia farmaceutyczne w Poznaniu, że miał dwóch
synów i że zmarł w 2001 roku w Wodzisławiu, gdzie mieszkał od 1949 r. Z listu
wynika, że kontakt ze Stefanem Otwinowskim urwał się po roku 1950.
Mówiąc o ludziach nie
sposób nie wspomnieć o mieście. Kalisz zmienia się, rozrasta, ale starówka
pozostała niezmieniona i dziś tak samo jak przed laty czas idzie przez
miasto, gasi światła i życie w zbyt śmiałych oknach, sam nie chcąc za długo
czuwać przywołuje do siebie północ i kładzie się z nią razem na twardym placu
przy farnym kościele.
I tak samo przechodząc w nocy przez most kamienny, widzimy odbity w wodzie
księżyc, który prześladuje wodę jak wspomnienie pamięć.
Sporo jest tych
kaliskich obrazów, wyjętych z kart prozy Stefana Otwinowskiego. Najpierw dom, w
którym mieszkała rodzina pisarza, znajdujący się przy ulicy Narutowicza 4. Budynek
wygląda tak samo, tak samo odgradza go od ulicy mur. Mieszkanie, które
zajmowali Otwinowscy mieściło się na piętrze, w prawej części domu, z oknami
wychodzącymi na rzekę. Patrząc przez okno, miało się w perspektywie
reprezentacyjną Aleję Wolności. Na tej ulicy, pod numerem 17, mieścił się Letni
Ogródek Teatralny państwa Wypiszczyków, założony w roku 1875. To miejsce
zostało opisane przez Marię Dąbrowską w Domowych progach, wiąże się z
nim także następujący fragment powieści Otwinowskiego: Podwórze było długie,
szczerbate – przypominało ulicę: najpierw dwie duże oficyny, mała elektrownia,
po przeciwnej stronie kino, za elektrownią znowu oficyna, stajnie, warsztaty,
zamykał podwórze ogród. W ogrodzie znajdowała się restauracja i teatrzyk.
Teren, na którym mieściła się restauracja Wypiszczyka należał do
właścicieli kamienicy, zamożnej rodziny Jedwabów, znanych kaliskich Żydów. Ich
syn, Henryk, urodzony w 1918 roku też bardzo dobrze zapamiętał ten lokal.
Podczas wizyty w Kaliszu, w maju 2002 roku, opowiadał: na
posiadłości naszej była też knajpa Wypiszczyka z kabaretem i bardzo
przystojnymi tancerkami. Chętnie obserwowałem je przez okno, były to w okresie
dojrzewania tak zwane „nauki specjalne”.
Dziś, tak samo jak
przed laty, można pójść na spacer trasą, którą systematycznie przemierzał młody
Stefan. Po lekcjach nie wracało się nigdy prosto do domu – szło się wzdłuż
ulicy Wrocławskiej,
aż do kościoła nazaretanek, potem z powrotem do Alej, Alejami do parku. W parku
bulwarem Wałowym – długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w
błękit ciasnego widnokręgu. W ten sposób obchodziliśmy codziennie główne ulice
miasta i park – była to nasz najmilsza i najsystematyczniejsza czynność dzienna.
Stosunkowo dużo
miejsca w twórczości Otwinowskiego zajmuje ulica Stawiszyńska. Tu mieszka
profesor Gillo, tu pewnego sobotniego wieczoru brodzący w gęstej mgle Stefan
słyszy tragiczną modlitwę miotających się w rozpaczliwych konwulsyjnych
drgawkach Żydów. Na ulicy Stawiszyńskiej pod numerem 4 mieścił się Żydowski
Dom Starców Czarne postacie w długich chałatach, z nakrytymi głowami,
kiwające się obrzędowo na tle jaśniejszego wnętrza głębi domu, stanowiły
rzeczywiście widok niezwykle egzotyczny i trochę niesamowity.
Przy ulicy
Stawiszyńskiej znajdował się klasztor ojców Bernardynów,
otoczony wysokim murowanym płotem. Przy kościele, jakby wpisany w krajobraz
stary żebrzący człowiek. To Łuka, bohater wiersza Tadeusza Petrykowskiego Zmierzch: Gdy park się do snu kładł / i paw
/ zakrzyknął: Stachu! Sta – chu! Sta – chu! / a jęzor mgły znad Prosny szedł / aż
w koleinę Bernardynki / dał okaryną ślepiec znak / bukom (…) Nad chlupotaniem bosych stóp / staccato
kija – przeciw psom (…) i stuk / i
stuk / stukał / pukał półczłowiek / żebrak / Łuka (…)
Za murem klasztornym
– ogrody. Czasami przez szparę w furtce dojrzy się czarnych księży, którzy
mówią sami do siebie albo rozmawiają z otwartą książką, szepczą zaklęcia.
Ulicą Stawiszyńską,
wreszcie, można dojść do dzielnicy – Majków, gdzie mieści się położony na
wzgórzu cmentarz żołnierski. Tu leżą w ciszy ofiary Wielkiej Wojny: Niemcy,
Rosjanie, nawet Włosi. Z majkowskiego wzgórza rozciąga się piękny widok na
miasto, zbliżony do tego, jaki obserwował znajdujący się na cmentarzu narrator
powieści.
Miasto leżało
przede mną jak zabawka na stole. Na pierwszym planie tuż za rzeką, wielka żywa
garbarnia. Trzy kominy dymem waliły w niebo, długie, wysmukłe jak kobiece nogi.
Za garbarnią inne fabryki, kilka wież kościelnych, w środku miasta ratusz i
obok nieco szerszy komin – browar, ulica Narutowicza.
Z ulicą Stawiszyńską
związana jest także postać Maniusia Bindlera z Okoliczności łagodzących,
syna rzeźnika dzielnie podtrzymującego na duchu Stefana i jego matkę w czasie
choroby. Pierwowzorem tej postaci był Marian Kibler, brat znanego później
lekarza internisty (...)
Sylwetka bohatera literackiego, o kaliskim rodowodzie, została ukazana tu
najpełniej, choć autor zmienił mu wyznanie z katolickiego na protestanckie i
dalsze jego losy pomieszał z historią całkiem innego człowieka, poznanego
gdzieś w okolicach Suwałk.
Marian Kibler był kolegą z klasy Otwinowskiego, ale z jakiegoś powodu
przeniósł się do Szkoły Przemysłowej w Bielsku. Po maturze wrócił do Kalisza i
pracował w Zakładach Przemysłu Jedwabniczego Wistil. Z Otwinowskim nie
utrzymywał żadnych kontaktów.
W Okolicznościach
łagodzących jest jeszcze Klara, pielęgniarka ze szpitala św. Trójcy, i jej
dwie ciotki – siostry Simel, prowadzące sklep z odzieżą przy ulicy Zamkowej.
Zakochany w Klarze narrator powieści siedzi w kawiarni Schauba (dziś
restauracja Pięterko) przy oknie i obserwuje znajdującą się naprzeciwko kamienicę.
Pamiętam dobrze,
pierwsza sala bywała na ogół pusta, w drugiej czytało się gazety, z trzeciej
dochodził stukot kul bilardowych. Klara, zamknąwszy sklep i wysprzątawszy jego
obydwa pokoje, czekała jeszcze, żeby na piętrze ustały wszelkie oznaki życia.
Ciotki wstawały do dnia, nie przeciągały więc nigdy wieczoru dla odpoczynku bez
treści, czytały krótko już w łóżkach i wcześnie gasiły światło. Wtedy Klara pojawiała
się w bramie. Płaciłem za kawę. Przechodziłem prze sień bez lęku (...)
Nie wiem jak naprawdę miała na imię Klara, nie wiem, kim była i czy w
ogóle była, ale to pięknie skrojona postać, więc postanowiłam ją przypomnieć.
Omawianie kaliskich
utworów Stefana Otwinowskiego byłoby niepełne bez wspomnianego już opowiadania
pt. Nic więcej nie dało się ustalić. Związane jest ono z przyjazdem
pisarza do Kalisza w 1970 roku na zaproszenie klubu MPIK.
Narrator utworu,
znany pisarz, przyjeżdża po 35 latach do miasta swojej młodości. Zatrzymuje się
w hotelu, w którym już kiedyś mieszkał. Z okna pokoju na drugim piętrze rozciąga
się ładny widok na miasto. Pomimo późnej pory, bohater nie może zasnąć. Pojawiają
się obrazy: teatru, parku, rzeki, dostojnego gmachu trybunału, letniego ogródka
Wypiszczyka, chorego na gruźlicę szwagra.
Jednak opowiadanie to
ma szczególne znaczenie ze względu na obecność w nim dwóch bardzo ciekawych
postaci: Alberta Biligera i docent Janiszewskiej. Druga z nich nie budzi żadnych
wątpliwości i nią zajmę się najpierw: Przy jednym biurku siwa, ale niestara
niewiasta.
Córka
dyrektora informuje mnie:
– Pani docent
Janiszewska
Obyta
z księgami, ale i ludźmi polonistka szybka wprowadza mnie w swoją rzecz. Mówi
płynnie, od czasu do czasu spoglądając w usystematyzowane notatki. Po niewielu
minutach rozumiem, że owe zapiski chciałyby mnie określić, wprowadzić w sferę
porządku. Sympatyczne brzmienie głosu ma ta nad podziw oczytana kobieta.
Wspomniana
polonistka, rozmówczyni Stefana Otwinowskiego, to Halina Sutarzewicz (1909 –
1991), honorowa obywatelka miasta Kalisza, działaczka kulturalna i społeczna, popularyzatorka
literatury związanej z Kaliszem, autorka wielu interesujących publikacji.
Ona sama tak pisze o
swojej rozmowie z pisarzem: (...) rolę
owej docent Janiszewskiej grałam ja. Zestawienie tego, co zostało napisane z
prawdziwego przebiegu spotkania i rozmowy, jest najlepszym przykładem całkiem
usprawiedliwionej swobody literackiego opracowania wydarzeń. Mało tego, że
otrzymałam inne nazwisko i tytuł, że autor wyprowadził mnie na spacer, na którym
nigdy nie byliśmy, że rozmowa, o którą prosiłam, odbyła się w czytelni klubu
MPIK, a nie w zakładzie naukowym, to jeszcze z prowadzonego wtedy dialogu do
tekstu opowiadania weszły minimalne fragmenty. Znalazły się zaś wypowiedzi,
których w ogóle nie było. Czy więc niemal wszystko był fikcją? Nie. Bardzo prawdziwie
oddany jest klimat, w jakim się ów wywiad odbywał, atmosfera swobodnej,
chwilami nawet żartobliwej rozmowy, choć prowadzonej z kartką, w oparciu o
pytania, na które otrzymałam pełne i ciekawe odpowiedzi, bez żadnych zastrzeżeń
co do sposobu ich wykorzystania.
Drugą postacią, która
już budzi większe wątpliwości jest Albert Biliger. Mogę snuć przypuszczenia, że
chodzi o Gustawa Arnolda Fibigera, a fabryka przy ulicy Szopena, to nie firma
produkująca kosmetyki, ale słynna wówczas na całą Europę Fabryka Fortepianów –
Calisia.
Wspomnienia kaliskie
przewijają się przez całą twórczość Otwinowskiego. Nawet w Notesie
Krakowskim, utworze, który jest swego rodzaju kroniką dziejów Krakowa
pojawiają się wzmianki o Kaliszu. Pisarz spacerując po słynnych plantach
przypomina sobie aleje kaliskiego parku.
W parku był bulwar nad Prosną. Chodziło się tym
bulwarem na cudowny spacer – bulwarem długim, kopulastym, wchodzącym swym
zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu... Tak było w przyrodzie. Obraz
zamykał się ciasno – pięknie, kontemplacyjnie. Dziś tamtą kontemplację
poszerzam tęsknotą. I mnie bardzo często „droga wiedzie do starego grodu,
otoczonego ramionami Prosny”...
I nie tylko dziś,
kiedy piszę do Kalisza – ale prawie zawsze, gdy piszę.
Kalisz. Daleko –
ale spotykam się z nim często. W obrazach, które wspomagają wyobraźnię,
czułość, przyjaźń – a więc: literaturę.
_______________________________________
T. Rudowicz
Stefan Otwinowski
Kamienica, Stefanie, stoi
niezmieniona,
czasem zaglądam w okna,
próbuję ustalić
coś więcej – zapis, zarys.
obraz poruszony
też może być czytelny,
jeśli wszystkie znaki
ułożą się już wcześniej.
Nie szukać przypadku
w nagłym trzaśnięciu okna,
w dziwnym zachowaniu
psa, który niespodziewanie
wybiega na klatkę,
jak gdyby chciał zawrócić
wszystkich do mieszkania.
Bywa, że zwierzę widzi coś
więcej niż ludzie
bez uporczywej myśli, że
życie to moment.
My za to przez ten moment
możemy się łudzić,
że jesteśmy i wiemy gdzie,
po której stronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz