Nazywał się Mielczewski... Przydomek
„Bruno” oraz „modyfikację” nazwiska wymyślił sobie prawdopodobnie dla „efektu
artystycznego”. Żył tylko 39 lat, za to w sposób szalony i zwariowany. Jeszcze
jeden z tych, których tradycja i etos ciągną się od czasów Villona i Rimbauda –
artyści wyklęci, poètes maudits,
wagabundy, straceńcy, kaskaderzy literatury, powsinogi, adoratorzy wiatru,
drogi i chlebaka... Ta „droga” zresztą stała się na przełomie lat 60. i 70.
swoistym modus vivendi; etosem.
Przyszła chyba od czasów La Strady Felliniego, a potem z „nurtem drogi” kina
amerykańskiego, z takimi filmami, jak np. Easy Rider Dennisa Hoppera czy Strach na wróble Jerry’ego Schatzberga – choć w konotacjach literackich
może warto sobie jeszcze przypomnieć zamierzchłą tradycję „powieści
gościńca”? Ona, ta droga, dawała szansę tym, którzy nie mieścili się w
porządku „uładzonego społeczeństwa” i buntowali się przeciw wszystkiemu, co
mogłoby ich usadzić w karbach „zbiorowej dyscypliny”. Outsiderzy i „niebieskie
ptaki”. Bruno szczególnie dobrał się „do pary” z Edwardem Stachurą. Sted
posiadał większą „kindersztubę”, ale też wiercił się w swoich czasach jak
łobuziak w szkolnej ławce. I jedno jest pewne: nam, czytelnikom „w białych
kołnierzykach”, to się podobało. To oni byli „za nas” wolni, to oni śnili nasz
sen o drodze i wietrze we włosach... Easy riderzy! Byle jakie mieli życie, ale
piękne! Zazdrościliśmy im. Obdarzeni zostali przez Boga niewątpliwym talentem,
mieli swój język i byli cool, wbrew
wszelkim zastanym tworzydłom sztuki. Tacy przez literaturę nie przemykają
niezauważeni! Kids of freedom!
Ryszard Milczewski-Bruno urodził się
w Grudziądzu i z tym miastem był do końca związany. Debiutował w 1958 roku na
łamach pisma „Orka”, pierwszy tomik pt. Brzegiem
słońca wydał w roku 1967. Kolejne jego książki poetyckie to: Poboki (1971; nagroda miesięcznika
„Poezja”), Podwójna należność (1972;
Nagroda im. Stanisława Piętaka), Dopokąd (1974)
i Jesteś dla mnie taka umarła (1974).
W 1978 roku wyszedł wybór jego wierszy pt. Nie
ma zegarów, a w pięć lat po śmierci Bruna jego jedyna powieść pt. Jak już, to już. To cała spuścizna po
poecie, nie licząc epistolografii i publikacji prasowych.
Miał swoich wyznawców i entuzjastów
– z powodów, o których wyżej wspomniałem. I zasadniczy bonus talentu: na tle
dominującej wówczas formacji, Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, wyróżniał się
językiem nieujętym w karby zastanej „literackości” i światoobrazem na tyle
zwichrzonym i nieulizanym, że trudno było takiego poety nie zauważyć. Wszystko,
co było „salonem”, go nie dotyczyło. Zarabiał na życie jako ogrodnik, instruktor
sportowy, mleczarz, pracownik kulturalno-oświatowy, instruktor nasiennictwa,
także przysposobienia rolniczego oraz jako klasyfikator żywca. Znał prowincję
na wskroś, był przesiąknięty jej plebejskością i trywialnością, bo też walor
estetyczny niekoniecznie atakował jego wyobraźnię.
Jan Marx w znanym dziele pt. Legendarni i tragiczni (2002) poświęcił
Milczewskiemu aż 30-stronicowy szkic analizujący te wszystkie okoliczności,
jakie „stały za” wierszami Bruna. Za najistotniejsze uznaje plebejskość i
alkoholizm. Ta pierwsza był darem natury i biografii, ten drugi – świadomym
wyborem i haszyszem. Tak, mówiąc przesadnie, Bruno nie trzeźwiał (co zresztą w
tamtych czasach nie było czymś nadzwyczajnym).
Marx pisał o Milczewskim: „Był smakoszem Polski powiatowej, jej bystrym
obserwatorem i kronikarzem jej osobliwości, znał ją z autopsji i był w niej
świetnie zadomowiony. Lubił tę zawianą, śmierdzącą wódką prowincję w kufajkach
i gumiakach przelewającą się po bazarach, targowiskach, punktach skupu,
pijackich melinach, kłębiącą się na dworcach kolejowych i autobusowych”.
Jednak każda „zmiana pejzażu będzie
kolejną i daremną zmianą dekoracji, w których grać będziemy wciąż ten sam
dramat niemożności porozumienia się z osobami nawet najbliższymi [...]. Z owej niemożności przekroczenia
zamkniętego kręgu obcości Bruno zapewne doskonale zdawał sobie sprawę i uciekał
w wódkę i w Polskę. Może instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że właśnie w
podróży samotność wśród ludzi będzie łatwiejsza do obłaskawienia. Wprawdzie ten
sposób także zawodził, ale dzięki neurastenicznemu włóczęgostwu Bruno już za
życia kreował legendę, która od momentu tragicznej, choć przypadkowej, śmierci
zaczęła obrastać mitami...” Konkluzja krytyka jest taka: „Bruno to przypadek fatalistycznej osobowości neurastenika pozującego
na twardziela”.
Jan Marx domniema, że Milczewski
tego „Bruna” wziął od Jasieńskiego. Zapewne tak, oczywistą bowiem sprawą jest
zapatrzenie poety w międzywojennych futurystów i dadaistów. Jego język wziął
się z tej samej niezgody na „literackie uładzenie”, zmierzał w stronę mowy
potocznej i „nieuczesanej”, przeglądał się we własnych, paradoksalnych często
strukturach, o czym np. świadczy umiłowanie przez Bruna onomatopei, smykałka do zabaw nie
tylko sensami, ale i brzmieniami, i wszelkimi innymi strukturami, jakie wyłapać
możemy wyłącznie w mowie potocznej. Ale też w takim języku odbijał się cały świat
Bruna – sowizdrzała i powsinogi.
Sęk w tym, że prowincja Bruna nie
była sielanką ni arkadią. Raczej turpistyczną i naturalistyczną przestrzenią
tzw. Polski B. W konfrontacji z ambicjami literackimi rodziło to frustrację –
Bruno z gruntu rzeczy nie będąc „salonowcem”, miał chyba jednak „kompleks
salonu”, kompleks plebejusza. „Bruno bywał
chamski, impertynencki, wyzywający, prowokował gwałtowne reakcje i burzliwe
dyskusje na spotkaniach autorskich [...]. Jego z pozoru nieposkromiona i rogata dusza była w gruncie rzeczy
duszą neurastenika lgnącego do ludzi” – diagnozuje Marx, z czym się zgadzam.
Myślę, że największe podobieństwo typologiczne postaw, wyborów, ucieczek,
demonstracji i frustracji znajdziemy u Jana Rybowicza.
Jako czytelnik jestem bardziej
admiratorem modelu poeta doctus niż natus. Ta druga opcja posiada jeden
miraż zwodniczy, a mianowicie tworzy legendę, która przewartościowuje
rzeczywisty walor intelektualny i aksjologiczny tzw. świata przedstawianego.
Kochamy tych wagabundów za ich odwrócenie się od świata szablonowego i
uporządkowanego, który przecież daje się nam we znaki. Ale też przeceniamy
naturszczyków, którzy tak naprawdę nie tyle wypowiadali światu wojnę
niesubordynacji, co byli sami przez siebie skazani na jego „cudne manowce”. Nie
umieli inaczej – choć wolę Herberta, Miłosza czy Różewicza, którzy umieli.
Dlatego nie jestem za przecenianiem Bruna, Stachury, Ratonia, Rybowicza,
Wojaczka i wszystkich innych „kaskaderów literatury”. Ale też ta alternatywa
istnienia w życiu i kulturze wynika z determinacji naturalnych, a nie
konceptualnych. Jest prawdziwa.
Tą prawdą można i zapewne trzeba się
przejąć. Bruno był „produktem” swojego czasu w wymiarze socjokulturowym. Jego
życie było uzależnione od przypisanej mu rzeczywistości, jego skazanie na tę
rzeczywistość odbiło się pięknym buntem – bo poezją! W wymiarze egzystencjalnym
była to walka ambicji z niemożnościami, rodząca alienacje i frustrację, rodząca
taki a nie inny los, który poeta wysławiał. Niespełnienie parowało tu
wszystkimi porami, nawet w licznych erotykach Bruno wyrażał bardziej
wyobcowanie, nie szczęście.
Topos drogi i cygańskiego żywota
jest w gruncie rzeczy toposem poszukiwania niezależności argonauty, który w
głębi duszy uwierzył, że w końcu poczuje w palcach grudkę złota, nie gliny. Widzę
to jako swoisty dramat i chyba dlatego wszyscy Brunowi współczujemy, z empatią
patrzymy na jego szamotaninę. I powtarzam: to on za nas wagabunduje. Bo nas na
to nie stać!
Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent
językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć
nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my
ulizujemy w naszym ulizanym życiu. I to jest moja odpowiedź godna Profesora
Pimko: za to kochamy Bruna!
***
Na koniec wspomnienie „naocznego
świadka”: byłem przy śmierci Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Znaleźliśmy się,
poeci z całej Polski, na Toruńskim Maju Poetyckim. Były referaty (gdy ja
czytałem swój, Bruno siedział gdzieś z boku sali znudzony i pociągający piwo z
butelki), dyskusje, czytanie wierszy, wieczorem koncert Przemysława
Gintrowskiego i – rzecz jasna – nocne pogaduchy w pokojach toruńskiego miasteczka
akademickiego, mocno zakrapiane. W końcu w dwa autokary wszyscy wyjechaliśmy do
odległej o kilkadziesiąt kilometrów Nowej Wsi Szlacheckiej na dalszy ciąg
imprezy w plenerze. Była wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Wyjątkowo ciepły
maj. Po przybyciu na miejsce polecieliśmy nad pobliskie jezioro. Kilku
chłopaków natychmiast wskoczyło do wody. Między nimi – Bruno. W końcu
powyłazili na brzeg, a Bruna nie ma i nie ma. Dotarło do nas, że został pod
wodą. Nikt nawet nie widział i nie wiedział, jak i kiedy. Powiadomiliśmy
miejscowe służby, zaczęły się podwodne poszukiwania, które długo trwały. I
zakończyły się okropnie: ciało nieżyjącego Bruna położono na trawie... Był to
dzień 17 maja 1979.
Kilka
krykuch po Wenę
Alenie Dostalovej i Longinowi Wdowiakowi
1
Gdzie jesteś Weno – terenowa – na
przyboś ta
O co bo kruszyć chleb – „Polska” –
Wielka to rzecz!” – śle poeta niejeden
I robi same – plusk? – samobójstwa – –
2
A miasto Gniew – wita kwiatami
Kurzu kupą na zakręcie – żegna
Nicponia – bocianów to kraj
I chudźców i krykuch od Wisły – –
3
Ogniem otwartymś – wodąś nie –
Zdatną do picia – co stacja to miesiąc
Gdy krwi cioteczna dulka przyjeżdża
pospiesznym…
To stąd i u nas pogrzeb do sąsiadki – –
4
Wyszła Głowa od żalu na zabłocone pola
Zmówiła się koza naobok różańcem
Rogal obfitości niesie zmordowane
babisko
A Kołomyjski mówi – po(d)Gląd że
gwizdów…
5
Malinowy świt – kawek śliniaki
Fletnowa dialekt po leniwy aż Nogat
Ociepka przyrody – z Walerią w której
czerwiec
A w oku pająk – na całe białośliwie – –
6
Piechotą liczą namiotów ognie
Napiwocki kowal roznosi gospodę
Woła: nie kąp się – ja cię orać będę –
Cesiu – chociażeś i w gruszach robaczywa
– –
7
Pies gdy harmonią – sukinkot płacze
Prostojanek w zból złożył rąk razy
obiedwie
Stertę pomysłów od ucha ma równiny
Nawlekając wódkę – światu chce
doskoczyć…
8
Krzyż kto zbija – ała ma w siekierze
Zaklepać się samemu w niebieskiego trupa
Wdać się w grób – w ciągu jednej i hien
Ireny
I żyć przez całe życie! – w polskim…
9
Bo kiedykolwiek – gdy nie wrócisz
To będziesz?! – –
Poeci
z Kądsiś
Znani są z Tęczy… o, czcigodne –
W padalcu – jej zmartwychwstania – –
Pchlara oblicz im litry… z liter
Ischias ich żre – zębów zgryz
niedomówiony – –
: Wielka gra – zawilec – martwa natura
Z obojczykiem – bywałym samcem – –
Ręcznik, smalec – panierowane twarze – –
Czasami: manikiurzysta w pepitce
Czasami: paulin w parzelni sofizmatu – –
Z patrami na poematu płaskowyż – jak
lufami…
Z podogoniem płochym jak piegża
Lary ich i penaty – koński – przeważnie
– to ufnal…
Podostry wszelkiego batog czytelników
Plwocin urna, paprochów swąd – –
Pokrętny ich los i wulgarny:
Kamieniami szczą, gówno mają
Coraz bledsze – –
Co zimę ucieka w nich nekrologu piżmowół
W ślizgach bo – trudni są
Nie
ma zegarów (1978) / Gwizdy
w obecność (1982)
DO IRENY POLAKOWSKIEJ:
Lipno, 15 I 1963
Ireczko Najdroższa!
Jeżeli lichaś, to już nie ubogaś. Lub
odwrotnie. I nie zgrzytaj zębami. Ja Ci tylko radziłem. Choć sam wiem, że
trzeba czytać i chałturę, by spostrzec prawdziwej poezji wielkość. Wcale nie
biję się za to w pierś. Zadowolony jestem, że czytasz Faulknera. A Flis ma
niezłe wiersze. Zwłaszcza ich lekkość w przyswajaniu jest zyskowna. A jeżeli
czytałaś „raptownie”, to za szybko wydałaś osąd. Wiersze trzeba co jakiś czas
powtarzać szeptem, by wydobyć wreszcie z nich to, co w nas ma zostać. Jeżeli
coś zostanie, to dobrze. Jeżeli nie – źle. Bo… Zresztą wiesz, o co mi chodzi.
Założeniem liryka jest wzruszać. Jeżeli wiersz wzruszył, to jednak coś w nim
jest. Cofnęłaś raptownie swój stosunek do „łamania psalmów”, gdy powiedziałem,
że: słabe. Za szybko to uczyniłaś. Przecież Twoja „niezmanierowana wrażliwość”
jest na pewno inna niż moja. Inaczej oboje przyjmujemy pewne – a raczej
wszystkie – rzeczy. Mogą być podobieństwa, ba, te same stosunki do poruszonych spraw,
ale to mało kiedy. Zatem, Irenko, ufaj swojej osobowości i wraż-
Są książki wielkich pisarzy. Okrzyczane.
A jednak nie lubię ich. Nie leżą mi. Za mało do mnie przemawiają. Albo droga
ich przekazywania pewnych spraw jest dla mnie nieodpowiednia. Wtedy rzucam
czytanie. Dodać muszę – rzucałem. Ale
żeby poznać, trzeba nie rzucać. Wytrwać do końca. Przecież wielkich pisarzy
wynosiły na Parnas wielkie dzieła…
Nie będę się rozwodził. Jestem wściekły.
Nie mogę nic robić. Nawet czegoś do przepisania nie chce mi się uskutecznić. Za
wielki wokół mnie szum. A jeszcze dzisiaj – kolęda. Wczoraj ze złości poszedłem
do kina. „Próbna jazda”. Węgierski film psychologiczny. Niezły. O rozwodzie i
„co zrobić z dzieckiem”. Czuję, że Chandra ma zamiar mnie odwiedzić. Boję się
jej. Zawsze patrzę w Twoją stronę. Wygrywam. Ale ten szczur mój wnętrze dalej
żłobi. Trzymam się. I Twoja w tym tylko zasługa. Zresztą, po co się powtarzam.
Pisze się – „zagmatwać”. Tylko nie łam się. A teraz to bym mordę „zadźgał” i w
to mi graj.
Całuję mocno i o grzmot rąk Twoich
proszę –
Twój
Ryszard
Łamanie
psalmów – debiutancki tomik wierszy Zygmunta Flisa, Gdańsk
1962.
SIT VENIA VERBO
Każdy poeta – tak pomyśleć by trzeba –
otarł się w jakiś (jemu tylko wiadomy?) sposób o tzw. Antyk. Sięganie do tradycji
antycznej, aby ruszyć co-nie-co w swojej twórczości, jest już czymś… Ba, czym?
Jak się uwidacznia? Jaką rolę odgrywa? Świadome to nawracanie do owego
antiquus? – Twórcze czy wreszcie? – czyli coraz bliższe, jak wnioskuje Zbigniew
Bieńkowski, konkretowi (Konkret, poezja i
niepoezja, „Kultura” z dn. 25 V 1973 dot. „małego Horacego”, A. Ważyka)? Że
„poezja współczesna ma coraz większą nostalgię za konkretnością”, sporo w tym
racji. Choć, jak słusznie Bieńkowski zauważa: „źródło poetyckiej realności jest
głębokie i wiele ma den”. Nie chcę się rozwodzić (w przenośni i w tzw.
realności), ale cytując dalej Bieńkowskiego wtyczki na temat „realności”, nie
jestem pewien założenia, z którego ma wynikać, że „dna antyku” sięgają złóż
głębszych niźli „dna (dwudziestowiecznego?) dnia dzisiejszego”. (Wiem, wiem,
artykuł Bieńkowskiego obraca się nie tylko wokół ód Horacego, ale także Ważyka
i „dwudziestowiecznej… ospy kubistycznej”). Ale. W swojej twórczości poetyckiej
nigdy nie sięgałem do kultury antycznej. Tradycja ta interesuje mnie jedynie
jako zabytek. I myślę, że nigdy – dopóki pociągnę swój żywot na tym padole –
nie wybije w mojej Krainie źródło ku-od-antycznej inspiracji. A już takie
„zjawiska” jak mitologia czy klasycyzm są mi obce duchowo i materialnie. I czy
będą one na mojej jawie, czy też w obcym śnie. Wszelkie nawracanie do wzorów
literatury antycznej (mam na myśli: greckiej i rzymskiej) prowadzi w końcu do
lekturowego poznawania ludzi i świata, do dennej wreszcie mitomanii, o jałowości której (można by tu
dodać mocniejszych kilka określeń!) tak demaskatorsko i celnie napisał Julian
Przyboś w swoich Zapiskach bez daty.
Czy można pewne zjawiska antyku zaktualizować w poezji XX wieku? Na pewno tak.
Są to sprawy tzw. stare jak świat… więc… itp. itd. Za dużo mam kłopotów z samym
sobą. I z tym miejscem na Ziemi (i w mojej Krainie), w którym znaleźć by się
powinien bohater naszych czasów, zrodzony w tej, czyli dzisiejszej,
dwudziestowiecznej (jeszcze!), wieloznacznej i potarganej rzeczywistości.
Obchodzi mnie dziś i tu (na trochę dalej to i nie mam nawet na bilet!). A do
tego potrzeba poezji – w jej języku, charakterze czy wymowie – najwspółczesnej (w
moim przypadku także polskiej!), a nie aktualnie neoneoantycznej!
Słowem, dwa słowa – suum cuique.
Wypowiedź w ankiecie miesięcznika „Poezja”,
który zwrócił się do poetów z prośbą o odpowiedź na pytanie, w jaki sposób
kontaktują się z antykiem.