STEFAN OTWINOWSKI (1910-1976)

Całe dorosłe życie spędził w Krakowie, całe dorosłe życie związał z krakowskim życiem literackim w sensie dosłownym i „Życiem Literackim”, które współtworzył i współredagował. Kochał stare, maleńkie apteki, prowincjonalne miasteczka i często mawiał: „U nas, w Kaliszu”, choć to „u nas” trwało zaledwie pięć lat.

JÓZEF BUJNOWSKI (1910-2001)

Miał 22 lata, gdy w założonej przez siebie „Smudze”, periodyku studenckim Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie debiutował artykułem o tytule „Problem motywu”. Doktorat Józef Bujnowski uzyskał w pamiętnym roku 1956. Praca napisana pod kierunkiem profesorów Manfreda Kridla i Zygmunta Lubicz Zaleskiego dotyczyła kompozycji utworów dramatycznych Stanisława Wyspiańskiego.

ŁUCJA PINCZEWSKA-GLIKSMAN (1913-2002)

Łucja Gliksman nosi w sobie całą nowoczesną tradycję wiersza polskiego, od Mickiewicza i Ujejskiego poczynając, na Kasprowiczu zaś i szczególnie ulubionym Tuwimie kończąc. Jej utwory są precyzyjnie przemyślane i sugestywnie zrobione (...)

BEATA OBERTYŃSKA (1898-1980)

Kameleon? Lwowskie dzieciństwo i młodość przetykane rodzinnymi wyjazdami Maryli i Wacława Wolskich do Portugalii, Włoch i Francji. Jak podaje biograf, „w 1933 roku zdała egzamin w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i do 1937 występowała w Teatrach Miejskich we Lwowie”.

SEZON PIERWSZY: PODSUMOWANIE

Pierwszy sezon zostanie zapamiętany jako wyjątkowy jeszcze z jednego powodu: przyniósł ze sobą wyjątkowe wydania dzieł dwóch autorek ocalające ich spuściznę twórczą. Pierwszym z nich były „Listy do Seweryna” Wandy Karczewskiej, drugim – „Drzwi otwarte na nicość” Melanii Fogelbaum.

ANDRZEJ KRZYSZTOF WAŚKIEWICZ (1941-2012)

Można powiedzieć, że w trzech dekadach (1960-1980) AKW, przy współudziale Jerzego Leszina-Koperskiego, okazał się jednym z najbardziej efektywnych animatorów, kronikarzy i interpretatorów kultury studenckiej oraz młodej polskiej poezji – w jej kolejnych, wstępujących rocznikach. Był Henrykiem Berezą nowej liryki.

WINCENTY RÓŻAŃSKI (1938-2009)

Różański - poeta prowincji jak Mickiewicz, Miłosz, mówiący, wprost, ale nie na tyle, aby czytelnik wychodził z jego wierszy z niczym, przeciwnie, mimo klarownego języka jest w tej poezji podskórna tkanka wymagająca odrębnej interpretacji, wysiłku erudyty, znawcy artyzmu znajomości ukrytego pędzla, którym posługuje się poeta.

RYSZARD BRUNO-MILCZEWSKI (1940-1979)

Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my ulizujemy w naszym ulizanym życiu.

KAZIMIERZ FURMAN (1949-2009)

Ostatni tom "Brzemię" stanowi szczere podsumowanie życia poety. „To gorzka książka – wyznaje w końcu Furman – leżała w szufladzie trzy lata. Grzebałem co jakiś czas w niej, dodawałem, aż wydałem. To wybór z kilkudziesięciu lat. Jest tam jakiś rachunek sumienia, jest wadzenie się z Bogiem (Słowacki mnie podpuścił).

WANDA KARCZEWSKA (1913-1995)

Trudno sprecyzować, w którym momencie uznano pisarkę za „plebejskiego astrologa” – jak Stanisława Swena Czachorowskiego określił niegdyś Jan Marx – sytuując jej dzieła w grupie utworów sprowincjonalizowanych, hermetycznych i kobiecych.

STANISŁAW SWEN CZACHOROWSKI (1920-1994)

Nie mam własnego mitu – zdradzał Czachorowski i niemal natychmiast tłumaczył – samokrytyka: jest współczynnikiem talentu. Wartość jej występuje proporcjonalnie do wartości innych składników – inteligencji, wynalazczości, wrażliwości, dobrego smaku, silnej woli, samozaparcia i odwagi.

ANDRZEJ BABIŃSKI (1938-1984)

Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą.

JANUSZ ŻERNICKI (1931-2001)

„Rozpoczynałem jako belfer na warmińskiej wiosce” – wyjaśnia Marxowi poeta i dołącza – „Byłem też rybakiem, aż do połamania ręki”. I niech to wystarczy za prowizoryczne usprawiedliwienie: „Urodziłem się w miasteczku Ciechocinek na Kujawach. Wielokrotnie próbowałem stąd uciekać.

MELANIA FOGELBAUM (1911-1944)

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że straciliśmy poetkę o ogromnym talencie, oryginalną i wciąż wartą upowszechnienia. Jedną z tych nielicznych w owych czasach, która przynależąc do swojej diaspory, pisała swoje wiersze po polsku.

ZUZANNA GINCZANKA (1917-1944)

Czy rosną jakieś kwiaty na bezimiennym grobie Zuzanny, rozstrzelanej tylko dlatego, że należała do rasy hebrajskiej? Nie uczyniono dla niej, dla jej młodości, urody i poezji żadnego wyjątku. Niekiedy zastanawiam się, o czym mógł myśleć, jeżeli w ogóle myśleć był w stanie, ów germański knecht, gdy wpakował kilka kul z rozpylacza w piękne ciało Zuzanny?

ZYGMUNT JAN RUMEL (1915-1943)

Wstawał bardzo wcześnie, o piątej rano. Były to jedyne godziny przeznaczone na pisanie – oczywiście jeżeli mógł pozostać w domu”. W styczniu 1943 roku Rumel został obwołany Komendantem Okręgu VIII (Wołyń), w którym miał organizować emisariat z Ukraińską Powstańczą Armią (UPA) i partyzanckie oddziały samoobrony.

STEFAN NAPIERSKI (1899-1940)

W środowisku literackim znany był jako Marek Eiger. Rozstrzelano go w Palmirach – Seweryn Pollak i Jerzy Andrzejewski zaświadczali niemal jednym głosem: krzyczał w „budzie” dojeżdżającej na miejsce egzekucji. „Nie mogę go sobie wyobrazić w więzieniu na Pawiaku”, dodawał ten pierwszy.

ARNOLD SŁUCKI (1920-1972)

„Wydawał się trochę szaleńcem – przyznawał z zażenowaniem Bocheński – w środowisku literackim przezwano go niemal od razu prorokiem. Był samą żarliwością i chodzącym natchnieniem. Choć zapalczywy i nieprzejednany, nie był jednak w tamtych groźnych czasach niebezpieczny, a przecież mógł być”

wtorek, 11 grudnia 2012

Wincenty Różański (1938-2009)

Portret W. Różańskiego
Piotr Mosur

Półświęty z Ostrobramskiej
JERZY BENIAMIN ZIMNY


               Wincenty Różański (Witek) urodził się w 1938 r. w Mosinie koło Poznania. Ukończył Technikum Księgarskie, studiował polonistykę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracował w kilku zawodach, m.in. jako magazynier przy budowie Elektrowni Turoszów, jako księgarz w Domu Książki, także w Teatrze Lalki i Aktora oraz w Miejskiej Bibliotece Publicznej jako bibliotekarz, w 1967 roku przeszedł na rentę. Do końca swojego życia zajmował się pisaniem poezji, żył więc z wydawania książek i z licznych publikacji w prasie literackiej. Debiutował w 1968 roku w "Głosie Wielkopolskim" wierszem Bohema, debiut książkowy w 1968 r. arkuszem poetyckim: Wiersze o nauce nawigacji miedzy kamieniami. Dwa lata później ukazał się jego rewelacyjny tom wierszy: Dziecko idące jak włócznia śpiewało. Od tego momentu, co dwa, trzy lata ukazywały się kolejne tomy Witka. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy pojawiły się problemy wydawnicze, ten ciąg został nieco zachwiany, lecz znaleźli się ludzie pomocni poecie w tej kwestii (Jerzy Szatkowski, Krzysztof Wiśniewski, Krystyna Rutkowska), dzięki którym mogły ukazać się: Została pusta karta dań tego świata oraz Ratujcie serca nasze i Posrebrzane pola słów. Różański był laureatem wielu prestiżowych nagród: Medalu Młodej Sztuki, Nagrody Literackiej im. Jana Kasprowicza, laureatem XII Międzynarodowego Listopada Poetyckiego. Wyróżniono go Odznaką Honorową m. Poznania, odznaką Za Zasługi w Rozwoju Województwa Poznańskiego. Przyznano mu tytuł Zasłużonego Działacza Kultury oraz Srebrny Krzyż Zasługi. Otrzymał także Nagrodę Artystycznej Rady Miasta Poznania w 2002 roku; Nagrodę Marszałka Województwa Wielkopolskiego w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania i ochrony dóbr kultury w 2003 r. Ostatnią nagrodę - Pierścień Mędrców Betlejemskich - Różański otrzymał w 2005 r. "w podziękowaniu za służbę tworzenia w świetle dziejów Słowa, które było na początku".



                Moje kontakty z Różańskim miały swój początek w 1971 r. podczas finału Turnieju Zielonej Wazy. Pamiętam, Witek wysłał na ten konkurs króciutki wiersz (nie przykładał większej wagi do konkursów), tryskał humorem w Sali Kominkowej Pałacu Kultury, ujął mnie swoją bezpośredniością w stosunku do ludzi, nawet tych, których nie znał, i taki był zawsze, i takim go zapamiętałem.  W połowie lat siedemdziesiątych nasze kontakty nabrały stałego charakteru, zamieszkałem z rodziną przy ulicy Kuźniczej, nieopodal Parku Górczyńskiego, przy którym mieszkał Witek, byliśmy wiec sąsiadami przez ponad piętnaście lat. Pamiętam wiele momentów, w których akcentem, znakiem szczególnym była ławka, na której Witek przesiadywał ze Stedem, a potem przesiadywał z innymi, Andrzejem Mendykiem, Andrzejem Sikorskim, Mariuszem Rosiakiem, Andrzejem Ogrodowczykiem, Różą Pisarczyk, Teresą Tomsią, Markiem Obarskim i wieloma innymi życzliwymi mu ludźmi. Na początku lat dziewięćdziesiątych szykował kolejne teksty do druku. Po jednym ze spotkań przy Ostrobramskiej, zastanawialiśmy się nad tytułem, Witkowi brakowało pomysłu, zawsze miał problem z wyborem tytułu, ponieważ - jak zawsze podkreślał - "pisze jeden, niekończący się wiersz". Powiedziałem wtedy - Witek, były wiersze dzieci, to niech tym razem będzie "córeczka poezja"?   I tak zostało, tomik wydał Ryszard Krynicki w wydawnictwie a5. Różański, podobnie jak Milczewski, był uzdolniony artystycznie, większość jego rysunków znajduje się w archiwum Jurka Szatkowskiego, w tomie wierszy: Ratujcie serca nasze pomieszczono portrety znanych postaci świata literatury i sztuki, jest tam między innymi autoportret Witka. W moim skromnym archiwum znajdują się listy Witka pisane do mnie mimo bliskości zamieszkania, luźne wiersze, które miał zwyczaj umieszczać w listach a także kilka szkiców związanych z tematem listu. Nie jest tajemnicą, że Witek przywiązywał do listów olbrzymią wagę, "są - jak mówił - świadectwem czasu, mojego nastroju, mojej chimerycznej weny, no i po takim liście nie zapominasz, że jesteś moim sąsiadem, a zdarza się tobie zapomnienie często"? Fakt, w tamtym okresie ciężko pracowałem od świtu do nocy, jedynie w niedzielę spotykaliśmy się pod kościołem, słuchając mszy świętej na zewnątrz, Witek nie uznawał tłoku, a przecież "powietrze jest naszym najlepszym przyjacielem". Nawet zimą, kiedy w parku jest tak pusto, że można umrzeć, nie wiedząc o tym. Przyroda u Różańskiego to niemal ołtarz, kolory przebogate i dziecko, dziecko sacrum w pierwszej połowie twórczości, i dziecko profanum w późniejszym okresie twórczości. Za Dariuszem Lebiodą, który jako jeden z nielicznych podjął się wnikliwej oceny twórczości Różańskiego, mogę dodać od siebie, ową "córeczkę poezję", w eschatologicznej oprawie, z wierszami, w których pojawia się bohater liryczny, weteran narodowych zrywów. W istocie, był moment w naszych kontaktach związany z ojcem Witka. Wtedy żyła jeszcze jego matka, pamiętam - krótko przed świętem zmarłych rozmawialiśmy o porządkowaniu grobów, Witek mówił: "ojciec powstaniec zasługuje na pomnik". I pomnik stanął w terminie, i w tajemnicy wielkiej, i jeszcze większe zdziwienie było, kiedy na mogile wyrósł krzyż kamienny. I napis godny Powstańca Wielkopolskiego. Okres mojego kamieniarstwa owocował w podobne przypadki, nic tak człowieka nie cieszy jak radość innych.   


            Różański był wybitnym poetą, jeśli nie najwybitniejszym, jak go ocenił Dariusz Lebioda, autentyczny w przekazie, pisał o tym, czego dotknął, doświadczył, misternie tkane obrazy, podwójne ich tło, głęboka prowincja, rzadziej miejskie akcenty, chociaż i miasto przytłacza bohatera lirycznego, także przeszłość przodków, uzależnienie od rodziców, zwłaszcza matki, w końcu mityczne dziecko dorastające w kolejnych książkach, buntownik i zarazem uległy człowiek, zrezygnowany, przygotowany na śmierć, śmierć inną, własną, a także kreowaną na podobieństwo matki, kobiety obdarzanej miłością, kobiety z twarzą łagodną, żeby nie powiedzieć, miłującą swoje dziecko. Różański - poeta prowincji jak Mickiewicz, Miłosz, mówiący, wprost, ale nie na tyle, aby czytelnik wychodził z jego wierszy z niczym, przeciwnie, mimo klarownego języka jest w tej poezji podskórna tkanka wymagająca odrębnej interpretacji, wysiłku erudyty, znawcy artyzmu znajomości ukrytego pędzla, którym posługuje się poeta. Różański kojarzony jest z nurtem życiopisania, obok takich nazwisk jak Stachura, Milczewski, Wojaczek, Obarski, Babiński.  Wszyscy mu współcześni w jakiś sposób mieli niebagatelny wpływ na jego osobowość. Nie było miedzy nimi powiązań natury twórczej, jedynie sposób pojmowania własnego życia, dlatego egzystowali poza nurtami Orientacji i Nowej Fali, w sposób odrębny, okrzyknięci autsajderami - nawet ciążyło na nich miano poetów przeklętych. Nie przypisuję tej etykiety Różańskiemu, wojaże liryczne zakończył stosunkowo wcześniej, raczej udomowiony całkowicie oddał się pisaniu, popadając w konieczność listownych kontaktów, nie przypominam sobie, aby miał kiedykolwiek do dyspozycji telefon.  W styczniu czwarta rocznica śmierci poety, na cmentarzu w Miłostowie w zimowej scenerii rodzina, grono przyjaciół, towarzyszyli Witkowi w jego ostatniej drodze, nad grobem odżyła cała jego przeszłość, wspomnienia, modlitwa i refleksje nad sensem poświęceń dla poezji i sztuki. Zabrakło tych, którzy odeszli wcześniej, przedwcześnie, Andrzeja Mendyka, który użyczył swojego głosu wierszom Witka podczas pamiętnego wieczoru w Poema Cafe, zabrakło Andrzeja Ogrodowczyka, którego śmierci Witek był świadkiem, i którą przeżywał bardzo długo, nie było na pogrzebie Mariusza Rosiaka, o którym Witek wypowiadał się, że jest niesamowicie Bursowy w swoich wierszach. nie było też Marka Obarskiego, ale "kwiat płodu" jakby zakwitł tego poranka.   

               Pod koniec października tego roku z Karolem Samselem "odwiedziliśmy" Andrzeja Babińskiego na Junikowie, przy jego grobie rośnie pochylona sosna, jakby zwracała się do poety w hołdzie za to, że pod nią leży, wcześniej w Parku Gorczyńskim szukaliśmy tropów Witka, ławeczka już na ta, ale jednak ławka stała naprzeciw balkonu poety, zza szyb nikt nie odsłonił firanki, nikt nie wyszedł powitać nas, tylko kilka gołębi podążało za nami ścieżkami, podczas tej nostalgicznej wędrówki, miasto szykowało się do święta zmarłych, a nam cisnęły się na usta najwspanialsze wersy Witka. "Czaszka przyjaciela patrzy na mnie jakby chciała rzec parę dobrych słów". Aż do Cmentarza Górczyńskiego, gdzie przy grobie Łucji Danielewskiej przypomniałem sobie jeden z wierszy Witka, jakby pisany na ostatek, i konieczny do przytoczenia w tym miejscu: 


"wszyscy ludzie, którzy mi pomogli, zasługują na podziękowanie i szacunek, najbardziej zaś stary, podrapany mur, który jest świadkiem…i wyburza się, ale mnie przeżyje, i w tym mnie nad ludźmi przewaga, i chociaż trumna boli to jednak rozpadnie się, a nieszczęście i ból są trwałe jak nocny mur".  


            Miał rację poznański poeta Andrzej Sikorski pisząc o Witku, jako o "półświętym z Ostrobramskiej". Jednak przydomek "Witek" już jest nieśmiertelny jak jego poezja.


***

Edycie Stein

Jakim to nożem wbijasz się 
siostro w księżyca sierść
o wstęgo niedziel szczęko na oku
w oświęcimskich kazamatach
ofiara spełniona
Ty nam siły przydaj i rozmachu
na ostatek wieku,
bo nie ma siły rozmawiać już o celach ostatnich
dopóki krew mam w żyłach i krzepnie na mrozie
całopalnej godziny
stygmacie siostro miłosierna
jako nie potępiam
w krzyżowej wędrówce
do celu anielskiej godziny
topazie jaśniejący
Ty rozumiesz ich język
on Cię usprawiedliwia na wieki

***

kruchy most
ludzki cios
próżny trud
gwiżdże kos

tak można pisać bez końca
a na wysokościach Apollo i Atena
na rydwanie Heliosa
pędzi w śnie
w senne niebiosa

bóle ranią
krew nie krzepnie
dziecko martwe
nawet westchnie

i tak można bez końca
a nieskończony Bóg
rozpatruje na nieskończonych zebraniach
nasze losy nasze zbawienie

a Jesieninowie w noc martwą
wołają nadaremno Pomóż mamo

***

idę po żużlu w dniu gasnącym
czy powitasz mnie hojnie
moja wybranko
już rybitwy świecą blaskiem
by mnie oślepić i zabrać mi wszystko
ja Ci wybaczam maszynerio ciemna
ja Twoje dzieci usynowię w cieniu,
zamiast na świecie, żyję w marzeniu

***

de facto                       

zabiegany zmęczony po zabiegach miłosnych
siedzę nad kawą w restauracji
i myślę czy warto tracić zdrowie dla jakiejś panienki
mężatki - rozwódki
warto trochę złamać spodnie
brzuch wygładzi się ładnie

w dniu święta Faustyny Kowalskiej
modlę się bym nie upadł za nisko
tracąc swoje imię nazwisko i przezwisko

***

ktoś powtórzył te same inicjały smutku
potem się dźwignął
jak wieczór
zapada się w słońce alkohol
z południa z terenowych świateł
jak sklep przyrody,
piszę w skrzydłach dni
zimnych od noży świateł
ścieżka do pszenicy
ścieżka do żyta
wczoraj byłaś panna
dzisiaj kobieta
ciało falujące falą, tak
drzesz mi skórę jak potomek
zza rogatek terezjaszowy

z tomu: Ręce Marii Magdaleny (2000) 

***

na ławce w parku siedzi chłopiec z dziewczyną
marku hłasko ona nie puszcza się z każdym
może za nieba lub wiatru przyczyną 
jej włosy śpiewają odę do boga
życzę jej świetlistej dali i kącika w domu
by w niebieskiej halce spała jak odaliska
teraz lato przyjdzie jej zbierać zboże
i nie daj boże by krew jej zrosiła ściernisko
a gdy miesięczna krew zasklepi jaskry
spojrzyj na nas muzo wszelkiego porządku
w naszym powiecie odmieniają się fakty
ale czerwień i pot to święto obrządku
a błękit to dobre dla poetów
niestety

z tomu: Bądź pozdrowiona chwilo... (1989)                     


piątek, 30 listopada 2012

Ryszard Bruno-Milczewski (1940-1979)

Portret R. Bruno-Milczewskiego
Andrzej Olczyk

LESZEK ŻULIŃSKI


            Nazywał się Mielczewski... Przydomek „Bruno” oraz „modyfikację” nazwiska wymyślił sobie prawdopodobnie dla „efektu artystycznego”. Żył tylko 39 lat, za to w sposób szalony i zwariowany. Jeszcze jeden z tych, których tradycja i etos ciągną się od czasów Villona i Rimbauda – artyści wyklęci, poètes maudits, wagabundy, straceńcy, kaskaderzy literatury, powsinogi, adoratorzy wiatru, drogi i chlebaka... Ta „droga” zresztą stała się na przełomie lat 60. i 70. swoistym modus vivendi; etosem. Przyszła chyba od czasów La Strady Felliniego, a potem z „nurtem drogi” kina amerykańskiego, z takimi filmami, jak np. Easy Rider Dennisa Hoppera czy Strach na wróble Jerry’ego Schatzberga choć w konotacjach literackich może warto sobie jeszcze przypomnieć zamierzchłą tradycję „powieści gościńca”? Ona, ta droga, dawała szansę tym, którzy nie mieścili się w porządku „uładzonego społeczeństwa” i buntowali się przeciw wszystkiemu, co mogłoby ich usadzić w karbach „zbiorowej dyscypliny”. Outsiderzy i „niebieskie ptaki”. Bruno szczególnie dobrał się „do pary” z Edwardem Stachurą. Sted posiadał większą „kindersztubę”, ale też wiercił się w swoich czasach jak łobuziak w szkolnej ławce. I jedno jest pewne: nam, czytelnikom „w białych kołnierzykach”, to się podobało. To oni byli „za nas” wolni, to oni śnili nasz sen o drodze i wietrze we włosach... Easy riderzy! Byle jakie mieli życie, ale piękne! Zazdrościliśmy im. Obdarzeni zostali przez Boga niewątpliwym talentem, mieli swój język i byli cool, wbrew wszelkim zastanym tworzydłom sztuki. Tacy przez literaturę nie przemykają niezauważeni! Kids of freedom!

            Ryszard Milczewski-Bruno urodził się w Grudziądzu i z tym miastem był do końca związany. Debiutował w 1958 roku na łamach pisma „Orka”, pierwszy tomik pt. Brzegiem słońca wydał w roku 1967. Kolejne jego książki poetyckie to: Poboki (1971; nagroda miesięcznika „Poezja”), Podwójna należność (1972; Nagroda im. Stanisława Piętaka), Dopokąd (1974) i Jesteś dla mnie taka umarła (1974). W 1978 roku wyszedł wybór jego wierszy pt. Nie ma zegarów, a w pięć lat po śmierci Bruna jego jedyna powieść pt. Jak już, to już. To cała spuścizna po poecie, nie licząc epistolografii i publikacji prasowych.

            Miał swoich wyznawców i entuzjastów – z powodów, o których wyżej wspomniałem. I zasadniczy bonus talentu: na tle dominującej wówczas formacji, Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, wyróżniał się językiem nieujętym w karby zastanej „literackości” i światoobrazem na tyle zwichrzonym i nieulizanym, że trudno było takiego poety nie zauważyć. Wszystko, co było „salonem”, go nie dotyczyło. Zarabiał na życie jako ogrodnik, instruktor sportowy, mleczarz, pracownik kulturalno-oświatowy, instruktor nasiennictwa, także przysposobienia rolniczego oraz jako klasyfikator żywca. Znał prowincję na wskroś, był przesiąknięty jej plebejskością i trywialnością, bo też walor estetyczny niekoniecznie atakował jego wyobraźnię. 

            Jan Marx w znanym dziele pt. Legendarni i tragiczni (2002) poświęcił Milczewskiemu aż 30-stronicowy szkic analizujący te wszystkie okoliczności, jakie „stały za” wierszami Bruna. Za najistotniejsze uznaje plebejskość i alkoholizm. Ta pierwsza był darem natury i biografii, ten drugi – świadomym wyborem i haszyszem. Tak, mówiąc przesadnie, Bruno nie trzeźwiał (co zresztą w tamtych czasach nie było czymś nadzwyczajnym).

            Marx pisał o Milczewskim: Był smakoszem Polski powiatowej, jej bystrym obserwatorem i kronikarzem jej osobliwości, znał ją z autopsji i był w niej świetnie zadomowiony. Lubił tę zawianą, śmierdzącą wódką prowincję w kufajkach i gumiakach przelewającą się po bazarach, targowiskach, punktach skupu, pijackich melinach, kłębiącą się na dworcach kolejowych i autobusowych. Jednak każda zmiana pejzażu będzie kolejną i daremną zmianą dekoracji, w których grać będziemy wciąż ten sam dramat niemożności porozumienia się z osobami nawet najbliższymi [...]. Z owej niemożności przekroczenia zamkniętego kręgu obcości Bruno zapewne doskonale zdawał sobie sprawę i uciekał w wódkę i w Polskę. Może instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że właśnie w podróży samotność wśród ludzi będzie łatwiejsza do obłaskawienia. Wprawdzie ten sposób także zawodził, ale dzięki neurastenicznemu włóczęgostwu Bruno już za życia kreował legendę, która od momentu tragicznej, choć przypadkowej, śmierci zaczęła obrastać mitami... Konkluzja krytyka jest taka: Bruno to przypadek fatalistycznej osobowości neurastenika pozującego na twardziela.

            Jan Marx domniema, że Milczewski tego „Bruna” wziął od Jasieńskiego. Zapewne tak, oczywistą bowiem sprawą jest zapatrzenie poety w międzywojennych futurystów i dadaistów. Jego język wziął się z tej samej niezgody na „literackie uładzenie”, zmierzał w stronę mowy potocznej i „nieuczesanej”, przeglądał się we własnych, paradoksalnych często strukturach, o czym np. świadczy umiłowanie przez Bruna onomatopei, smykałka do zabaw nie tylko sensami, ale i brzmieniami, i wszelkimi innymi strukturami, jakie wyłapać możemy wyłącznie w mowie potocznej. Ale też w takim języku odbijał się cały świat Bruna – sowizdrzała i powsinogi.

            Sęk w tym, że prowincja Bruna nie była sielanką ni arkadią. Raczej turpistyczną i naturalistyczną przestrzenią tzw. Polski B. W konfrontacji z ambicjami literackimi rodziło to frustrację – Bruno z gruntu rzeczy nie będąc „salonowcem”, miał chyba jednak „kompleks salonu”, kompleks plebejusza. Bruno bywał chamski, impertynencki, wyzywający, prowokował gwałtowne reakcje i burzliwe dyskusje na spotkaniach autorskich [...]. Jego z pozoru nieposkromiona i rogata dusza była w gruncie rzeczy duszą neurastenika lgnącego do ludzi – diagnozuje Marx, z czym się zgadzam. Myślę, że największe podobieństwo typologiczne postaw, wyborów, ucieczek, demonstracji i frustracji znajdziemy u Jana Rybowicza.

            Jako czytelnik jestem bardziej admiratorem modelu poeta doctus niż natus. Ta druga opcja posiada jeden miraż zwodniczy, a mianowicie tworzy legendę, która przewartościowuje rzeczywisty walor intelektualny i aksjologiczny tzw. świata przedstawianego. Kochamy tych wagabundów za ich odwrócenie się od świata szablonowego i uporządkowanego, który przecież daje się nam we znaki. Ale też przeceniamy naturszczyków, którzy tak naprawdę nie tyle wypowiadali światu wojnę niesubordynacji, co byli sami przez siebie skazani na jego „cudne manowce”. Nie umieli inaczej choć wolę Herberta, Miłosza czy Różewicza, którzy umieli. Dlatego nie jestem za przecenianiem Bruna, Stachury, Ratonia, Rybowicza, Wojaczka i wszystkich innych „kaskaderów literatury”. Ale też ta alternatywa istnienia w życiu i kulturze wynika z determinacji naturalnych, a nie konceptualnych. Jest prawdziwa.

            Tą prawdą można i zapewne trzeba się przejąć. Bruno był „produktem” swojego czasu w wymiarze socjokulturowym. Jego życie było uzależnione od przypisanej mu rzeczywistości, jego skazanie na tę rzeczywistość odbiło się pięknym buntem – bo poezją! W wymiarze egzystencjalnym była to walka ambicji z niemożnościami, rodząca alienacje i frustrację, rodząca taki a nie inny los, który poeta wysławiał. Niespełnienie parowało tu wszystkimi porami, nawet w licznych erotykach Bruno wyrażał bardziej wyobcowanie, nie szczęście.

            Topos drogi i cygańskiego żywota jest w gruncie rzeczy toposem poszukiwania niezależności argonauty, który w głębi duszy uwierzył, że w końcu poczuje w palcach grudkę złota, nie gliny. Widzę to jako swoisty dramat i chyba dlatego wszyscy Brunowi współczujemy, z empatią patrzymy na jego szamotaninę. I powtarzam: to on za nas wagabunduje. Bo nas na to nie stać!

            Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my ulizujemy w naszym ulizanym życiu. I to jest moja odpowiedź godna Profesora Pimko: za to kochamy Bruna!

***

            Na koniec wspomnienie „naocznego świadka”: byłem przy śmierci Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Znaleźliśmy się, poeci z całej Polski, na Toruńskim Maju Poetyckim. Były referaty (gdy ja czytałem swój, Bruno siedział gdzieś z boku sali znudzony i pociągający piwo z butelki), dyskusje, czytanie wierszy, wieczorem koncert Przemysława Gintrowskiego i – rzecz jasna – nocne pogaduchy w pokojach toruńskiego miasteczka akademickiego, mocno zakrapiane. W końcu w dwa autokary wszyscy wyjechaliśmy do odległej o kilkadziesiąt kilometrów Nowej Wsi Szlacheckiej na dalszy ciąg imprezy w plenerze. Była wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Wyjątkowo ciepły maj. Po przybyciu na miejsce polecieliśmy nad pobliskie jezioro. Kilku chłopaków natychmiast wskoczyło do wody. Między nimi – Bruno. W końcu powyłazili na brzeg, a Bruna nie ma i nie ma. Dotarło do nas, że został pod wodą. Nikt nawet nie widział i nie wiedział, jak i kiedy. Powiadomiliśmy miejscowe służby, zaczęły się podwodne poszukiwania, które długo trwały. I zakończyły się okropnie: ciało nieżyjącego Bruna położono na trawie... Był to dzień 17 maja 1979.


Kilka krykuch po Wenę


Alenie Dostalovej i Longinowi Wdowiakowi


1
Gdzie jesteś Weno – terenowa – na przyboś ta
O co bo kruszyć chleb – „Polska” –
Wielka to rzecz!” – śle poeta niejeden
I robi same – plusk? – samobójstwa – –

2
A miasto Gniew – wita kwiatami
Kurzu kupą na zakręcie – żegna
Nicponia – bocianów to kraj
I chudźców i krykuch od Wisły – –

3
Ogniem otwartymś – wodąś nie –
Zdatną do picia – co stacja to miesiąc
Gdy krwi cioteczna dulka przyjeżdża pospiesznym…
To stąd i u nas pogrzeb do sąsiadki – –

4
Wyszła Głowa od żalu na zabłocone pola
Zmówiła się koza naobok różańcem
Rogal obfitości niesie zmordowane babisko
A Kołomyjski mówi – po(d)Gląd że gwizdów…

5
Malinowy świt – kawek śliniaki
Fletnowa dialekt po leniwy aż Nogat
Ociepka przyrody – z Walerią w której czerwiec
A w oku pająk – na całe białośliwie – –

6
Piechotą liczą namiotów ognie
Napiwocki kowal roznosi gospodę
Woła: nie kąp się – ja cię orać będę –
Cesiu – chociażeś i w gruszach robaczywa – –

7
Pies gdy harmonią – sukinkot płacze
Prostojanek w zból złożył rąk razy obiedwie
Stertę pomysłów od ucha ma równiny
Nawlekając wódkę – światu chce doskoczyć…

8
Krzyż kto zbija – ała ma w siekierze
Zaklepać się samemu w niebieskiego trupa
Wdać się w grób – w ciągu jednej i hien Ireny
I żyć przez całe życie! – w polskim…

9
Bo kiedykolwiek – gdy nie wrócisz
To będziesz?! – –

Poeci z Kądsiś

Znani są z Tęczy… o, czcigodne –
W padalcu – jej zmartwychwstania – –
Pchlara oblicz im litry… z liter
Ischias ich żre – zębów zgryz niedomówiony – –
: Wielka gra – zawilec – martwa natura
Z obojczykiem – bywałym samcem – –
Ręcznik, smalec – panierowane twarze – –
Czasami: manikiurzysta w pepitce
Czasami: paulin w parzelni sofizmatu – –
Z patrami na poematu płaskowyż – jak lufami…
Z podogoniem płochym jak piegża
Lary ich i penaty – koński – przeważnie – to ufnal…
Podostry wszelkiego batog czytelników
Plwocin urna, paprochów swąd – –
Pokrętny ich los i wulgarny:
Kamieniami szczą, gówno mają
Coraz bledsze – –

Co zimę ucieka w nich nekrologu piżmowół
W ślizgach bo – trudni są


Nie ma zegarów (1978) / Gwizdy w obecność (1982)


DO IRENY POLAKOWSKIEJ:

Lipno, 15 I 1963

Ireczko Najdroższa!

Jeżeli lichaś, to już nie ubogaś. Lub odwrotnie. I nie zgrzytaj zębami. Ja Ci tylko radziłem. Choć sam wiem, że trzeba czytać i chałturę, by spostrzec prawdziwej poezji wielkość. Wcale nie biję się za to w pierś. Zadowolony jestem, że czytasz Faulknera. A Flis ma niezłe wiersze. Zwłaszcza ich lekkość w przyswajaniu jest zyskowna. A jeżeli czytałaś „raptownie”, to za szybko wydałaś osąd. Wiersze trzeba co jakiś czas powtarzać szeptem, by wydobyć wreszcie z nich to, co w nas ma zostać. Jeżeli coś zostanie, to dobrze. Jeżeli nie – źle. Bo… Zresztą wiesz, o co mi chodzi. Założeniem liryka jest wzruszać. Jeżeli wiersz wzruszył, to jednak coś w nim jest. Cofnęłaś raptownie swój stosunek do „łamania psalmów”, gdy powiedziałem, że: słabe. Za szybko to uczyniłaś. Przecież Twoja „niezmanierowana wrażliwość” jest na pewno inna niż moja. Inaczej oboje przyjmujemy pewne – a raczej wszystkie – rzeczy. Mogą być podobieństwa, ba, te same stosunki do poruszonych spraw, ale to mało kiedy. Zatem, Irenko, ufaj swojej osobowości i wraż-
Są książki wielkich pisarzy. Okrzyczane. A jednak nie lubię ich. Nie leżą mi. Za mało do mnie przemawiają. Albo droga ich przekazywania pewnych spraw jest dla mnie nieodpowiednia. Wtedy rzucam czytanie. Dodać muszę – rzucałem. Ale żeby poznać, trzeba nie rzucać. Wytrwać do końca. Przecież wielkich pisarzy wynosiły na Parnas wielkie dzieła…
Nie będę się rozwodził. Jestem wściekły. Nie mogę nic robić. Nawet czegoś do przepisania nie chce mi się uskutecznić. Za wielki wokół mnie szum. A jeszcze dzisiaj – kolęda. Wczoraj ze złości poszedłem do kina. „Próbna jazda”. Węgierski film psychologiczny. Niezły. O rozwodzie i „co zrobić z dzieckiem”. Czuję, że Chandra ma zamiar mnie odwiedzić. Boję się jej. Zawsze patrzę w Twoją stronę. Wygrywam. Ale ten szczur mój wnętrze dalej żłobi. Trzymam się. I Twoja w tym tylko zasługa. Zresztą, po co się powtarzam. Pisze się – „zagmatwać”. Tylko nie łam się. A teraz to bym mordę „zadźgał” i w to mi graj.
Całuję mocno i o grzmot rąk Twoich proszę –
Twój Ryszard

Łamanie psalmów – debiutancki tomik wierszy Zygmunta Flisa, Gdańsk 1962.


SIT VENIA VERBO


Każdy poeta – tak pomyśleć by trzeba – otarł się w jakiś (jemu tylko wiadomy?) sposób o tzw. Antyk. Sięganie do tradycji antycznej, aby ruszyć co-nie-co w swojej twórczości, jest już czymś… Ba, czym? Jak się uwidacznia? Jaką rolę odgrywa? Świadome to nawracanie do owego antiquus? – Twórcze czy wreszcie? – czyli coraz bliższe, jak wnioskuje Zbigniew Bieńkowski, konkretowi (Konkret, poezja i niepoezja, „Kultura” z dn. 25 V 1973 dot. „małego Horacego”, A. Ważyka)? Że „poezja współczesna ma coraz większą nostalgię za konkretnością”, sporo w tym racji. Choć, jak słusznie Bieńkowski zauważa: „źródło poetyckiej realności jest głębokie i wiele ma den”. Nie chcę się rozwodzić (w przenośni i w tzw. realności), ale cytując dalej Bieńkowskiego wtyczki na temat „realności”, nie jestem pewien założenia, z którego ma wynikać, że „dna antyku” sięgają złóż głębszych niźli „dna (dwudziestowiecznego?) dnia dzisiejszego”. (Wiem, wiem, artykuł Bieńkowskiego obraca się nie tylko wokół ód Horacego, ale także Ważyka i „dwudziestowiecznej… ospy kubistycznej”). Ale. W swojej twórczości poetyckiej nigdy nie sięgałem do kultury antycznej. Tradycja ta interesuje mnie jedynie jako zabytek. I myślę, że nigdy – dopóki pociągnę swój żywot na tym padole – nie wybije w mojej Krainie źródło ku-od-antycznej inspiracji. A już takie „zjawiska” jak mitologia czy klasycyzm są mi obce duchowo i materialnie. I czy będą one na mojej jawie, czy też w obcym śnie. Wszelkie nawracanie do wzorów literatury antycznej (mam na myśli: greckiej i rzymskiej) prowadzi w końcu do lekturowego poznawania ludzi i świata, do dennej wreszcie mitomanii, o jałowości której (można by tu dodać mocniejszych kilka określeń!) tak demaskatorsko i celnie napisał Julian Przyboś w swoich Zapiskach bez daty. Czy można pewne zjawiska antyku zaktualizować w poezji XX wieku? Na pewno tak. Są to sprawy tzw. stare jak świat… więc… itp. itd. Za dużo mam kłopotów z samym sobą. I z tym miejscem na Ziemi (i w mojej Krainie), w którym znaleźć by się powinien bohater naszych czasów, zrodzony w tej, czyli dzisiejszej, dwudziestowiecznej (jeszcze!), wieloznacznej i potarganej rzeczywistości. Obchodzi mnie dziś i tu (na trochę dalej to i nie mam nawet na bilet!). A do tego potrzeba poezji – w jej języku, charakterze czy wymowie – najwspółczesnej (w moim przypadku także polskiej!), a nie aktualnie neoneoantycznej!
Słowem, dwa słowa – suum cuique.


Wypowiedź w ankiecie miesięcznika „Poezja”, który zwrócił się do poetów z prośbą o odpowiedź na pytanie, w jaki sposób kontaktują się z antykiem.

czwartek, 22 listopada 2012

Kazimierz Furman (1949-2009)

Furman w barze
Piotr Dryll

Beata Patrycja Klary

W ciemnych ciuchach i z owiniętą w biały szal szyją – taka stylizacja była charakterystyczna dla  Kazimierza Furmana. Nigdzie nie zagrzał miejsca; żadna praca (z wyjątkiem literackiej) nie pociągała go. Był obecny w życiu literackim od roku 1974, kiedy zadebiutował wierszem wydrukowanym w „Nadodrzu”. To późny debiut – bo Kazimierz miał wówczas 25 lat.  Ciągle w drodze – z konkursu na konkurs – od jednego krytyka do drugiego – od jednej książki do kolejnej. Buntownik, człowiek łamiący zasady. Styl bycia miał wolny, choć zdarzyły się mu trzy żony i dzieci. Nikogo się nie słuchał, nikogo nie wyróżniał, chciał być odmienny w życiu i pisaniu. Do poezji dochodził poprzez czytanie. Uwielbiał Różewicza, Pounda, Kornhausera. W swojej poezji (jak i w życiu) był ostry, złośliwy. Jego cięty język wyrażał przekonanie, że w życiu liczy się szczerość, uczciwość, że tylko ludzie prawdziwi warci są zainteresowania. Najczęściej jednak pisał o śmierci, z którą wadził się, którą nawet sam (w jedynej próbie samobójczej) prowokował. Ból i swoje ludzkie brzemię opisał w dwunastu książkach: Powrót do osłupienia (1976); Kształcenie pamięci (1980); Drzewo grzechu (1989); Kalendarz polski (1993); Wiersze (1995); Furman w fotografii Zenona Kmiecika (1996); Doświadczanie obecności (1997); I jeszcze nic nie wiem (1998); Odmienne stany obecności (1998); Autoportret z drugiej ręki / Selbstporträt aus zweiter Hand (1999); Drzewo grzechu (2000); Brzemię (2009). 

Ostatni tom Brzemię stanowi szczere podsumowanie życia poety. „To gorzka książka wyznaje w końcu Furman leżała w szufladzie trzy lata. Grzebałem co jakiś czas w niej, dodawałem, aż wydałem. To wybór z kilkudziesięciu lat. Jest tam jakiś rachunek sumienia, jest wadzenie się z Bogiem (Słowacki mnie podpuścił). Kilka lat przed moją chorobą bolało mnie tylko życie, ale nie ciało. Bolał mnie kraj. Taka moja utarczka z Bogiem, ścieranie się, trwało już ponad 20 lat. Czasem się na Niego wkurzałem, nawet jak nie pisałem. Nawet raz w życiu próbowałem się utopić, ale że mnie wyciągnęli, to nawet do dziś mam pretensję. Miałem wtedy może właśnie 25 lat i później już więcej nie próbowałem, wolałem pisać. Tytuł Brzemię odnosi się do ciężkich czasów, kiedy pusto było w sklepach, nie było niczego poza octem. Życie ludzi było trudne, istne brzemię, które musieli każdego dnia znosić” (Rozmowy z piórami, 2012). 


 
          * * *

Urodziłem się z łona jakiejś kobiety
Pamiętam że od razu coś mi się tu nie podobało
Krzyczałem a nawet wierzgałem jak koń bez powodu
Chociaż nie
Chyba byłem mordowany bo ociekałem krwią
I o to cały ten wrzask

Ta kobieta też krzyczała
Rozerwana na strzępy
Przypominała sobie wszystkich kochanków
I aż wstydzę się mówić co o nich myślała
Ale to nie jest grzechem w takiej chwili
I Bóg wybacza

Łasiłem się do jej piersi dwa może trzy lata
Ona wie to najlepiej
Grona sutek pęczniały mi na wargach
Karmiłem się ich widokiem
Oswajałem się z ciałem
Stawałem się jej kochankiem
Chciałem zanurzyć się w jej wnętrzu
Rozejrzeć się
Rozpoznać
Zapamiętać

Znów chciałem być z nią jednym
 

* * *


Umarł artysta Andrzej Gordon
Znawca żółcieni czerwieni i brązów
Kolorów tak ciepłych jak piersi kobiet
I opiekuńczych jak przytulny kąt
Umarł
Bo taka jest za życie cena

To na nic Hirku teraz wszystkie
„gdyby

Gdy jego wolą było to poznanie
My też wleczemy życie w tamtą stronę
Do odgadnięcia

Umarł też człowiek
Zjadacz fasolki po bretońsku w mlecznym barze
Pieszczoch szklanicy dupy i kobiecych ud
Kolega i brat

Nie chcę Go sądzić
Bóg który we mnie jest
Waha się nad każdym słowem zdania
Przecież tak łatwo palnąć jakieś głupstwo
A ono wryje się w pamięć jak w ziemię pług
Która w opiekę Go bierze
Jak matka niemowlę
Bo Andrzej był prawie jak niemowlę

Teraz wiosłuje w charonowej łodzi
W stronę Jasia Korcza
Który Go pozdrawia machając kapeluszem
Wpadli sobie w ramiona
Wspominają Gorzów
Mówią o pracowni
Jasiu mówi chichocząc
To ja Ci podłożyłem nogę

O nas nie mówią nic
Może nie warto mówić o umarłych
Bo życie jest śmiercią
Jeśli spojrzy się na nie z tamtej strony

Zatem cześć Andrzeju i do zobaczenia
W kraju wiecznie żywych 

 
październik 1992
   


 
Brzemię

Bękarcie nieba pogodnego
Któryś zniewolił i martwe i żywe
Ciało Chrystusa na krzyżowym stosie
Którego męka skwierczy ludzkim tłuszczem
I podków szczęśliwość zdjętą ze zdechłych koni
To jakby w kości przodków ręce zakorzenić
Bezczeszcząc pamięć życia i szkieletów
 
Byłeś pisklęciem kukułczym wyklutym w mym łonie
Bękartem czasu i jego powiewem
Jako wilk wściekły z ostrokołem kłów
Aż je próchnica czasu nie zeżarła
Na ziemię pamięci
I na pamięć ziemi
Takoż się Kain od brata odżegnywał
Tak się ta ziemia gruzom swym kłaniała
 
Niosłem w sobie jej brzemienny ciężar
W którym głód skomlił 
I nóż fałszywie dobywał z kieszeni
By kroić nim pole na chlebowe kromnki
Na którym kobiety boskie krzyże znaczą
Mężowie w mozole ważą sól na plecach
A dzieci beztrosko sikają w ściernisko
 
Niosłem twą wagę 
Na jednej szali zawisł ochłap dobra
Druga u głowy ucięta dyndała
Jakby chciał topielec wynurzyć się z wody
Która mu ściska szyję rąk kręgami
By życia pozbawić
A płacz się nie rodził z tej sprawiedliwości
Choć w oczach łez ocean przybierał
A drzewa straszył nagły nawrót wiatru
Który w swym zamyśle miał oczy odmrażać
I w takiej chorobie śniegiem je zasypać
Nie piaskiem a śniegiem
By nie było słychać dudnienia o trumnę
 
Niosłem te twój czerwony kamień
Od krwi - od jej wrzenia - aż skronie pękały
Tak drzewa na mrozie rodzą ból spod kory
Kobiety kurwują gdy im przyjdzie zrodzić
A w oczach ich rany łzawią się gromami
I stawało się krecio
Grobem majaczyło pod narzutą ziemi
Skąd głos się dobywał
Szeptem
Który spoczął na skrzydłach wiatraków
By w pamięci mącznej ziarno swe pogrzebać
Jakby powtórnie ziemia miała rodzić
 
I jakbym stanął nad jej brzemiennością
Syn ojcowskiej kosy
Puszczam w ruch wyklepaną ostrość
A skrzydło wiatraka upada pod nogi
Jak mewy błysk odbity w lustrze oceanu
A orzeł kołuje
I słyszę ciche rodzenie się chleba powszedniego
Jest to pole wtedy jak ugór kobiecy
Nagie
Gdy sprzątnięte
Szczęśliwe gdy rodzi
Ty u wagi stajesz
Ty którego imienia nikt nie zna na pamięć
 
A pole
Ta ziemia
Kraj cały w granicach przebrzmiałych
Ziemia bez której życie traci sens
Korzeniami
Darnią
Strzelistością drzew
Wspina się ku niebu
Wołając o pomstę gór błyskawicami
Szeptem modlitewnym
Sercem
Które wzlatuje w górę bez kamienia
Do wrót niebiańskich kroplami krwi puka
 
Ty dłonie wyciągasz
 
Pole dojrzałe ucieka w cień lasu
Człowiek zostaje z nadstawioną dłonią
Człowiek żebraczy
 
Pęka krajobraz 
Horyzont się łamie
Niosłem tę gorejącą gwiezdność
Przybitą mej twarzy historycznym skoblem
Na kraj lawiną spłynął warkocz ognia
Ludzie w przestraszeniu opuszczali domy
Nieśli walizy
Bo tyle nieść mogli
 
Niosłem miast krzyża i ziemi brzemiennej
Wątpliwą przyjaźń mrożonego śniegu
Idąc przed siebie poganiany psami
Kąsany słowem
Nękany zakazem
Szedłem swym krajem w głogu cierpliwość
I w paproć co rani
 
Dźwigałem matkę ojca i pradziada
Na rękach wiotkich jak brzegi z wikliną
 
Szedłem przez miasta które umierały
Przez kalendarz szedłem kryjąc ważne daty
Schodziłem ze sceny
Słyszałem oklaski tłumione pałkami
A dziady z tej sceny wyszli na ulice
 
Szedłem
A wszystko naokół płonęło
I nagła radość wkradła się do serca
W ustach poczułem smak świeżej padliny
Splunąłem w pysk ciepłej bestii życia
Chuja obnażyłem
Kto chce niech zobaczy
Pościel wyjąłem całą w spermawicie
Aż zdziwił się księżyc
 
Imieniem zwałem korzenione dłonie
Nazywałem krajem ból serdecznych dat
Cicho wyzwalałem nadzieję
Jeszcze ciszej wątpienie i wątpienia kształt
 
I oto stoję ze złamanym skrzydłem rozgwiazdy
Przeserdecznie modlący się w sobie
Jakbym za chwilę miał zdechnąć
Jakbym za chwilę znów miał się narodzić
 
I nieruchomieje szala wagi
A dłoń spoczywa w kieszeni
Gdzie nóż ukryty
Nóż
Którym kartofle rozbieram do naga
Jak kobietę z majtek
 
I jest ptak we mnie
I nie ma już góry
Daleka mi rzeka
Do stóp się łasi swoim drugim brzegiem
I nie ma gwiazdy na pogodnym niebie
Sierp księżyca znikł
 
Radośnie wybuchają zaciśnięte pięści
Następuje rozkurcz uciskanych dni
 
Czerwiec 1980 
 
Z tomu: Brzemię (2009).                                                        
                          


Furman pod drzewem
Piotr Dryll
 
 „Etykieta buntownika wlecze się za mną. Poeta zbuntowany czy przeklęty - ch... wie, kto tak sobie wymyślił. Ale co to znaczy, czy jak napity poeta wpadł do wody i się utopił, to znaczy, że był zbuntowany? Nie, to tylko był pijak, który się utopił. Nie miałem założenia być zbuntowanym. Oczywiście dużo pisałem o śmierci, ale to nie znaczy, że ją kochałem mendę jedną. Styl bycia miałem wolny. Ubierałem się inaczej, po swojemu, na styl końca XIX wieku. Ale nie pozowałem na kogoś specjalnego, kogoś zbuntowanego. Lubię czarne rzeczy i tyle. Takie ubranie nie jest pozą, to tylko mój styl. Jasne, że nie miałem prawie nigdy swojego domu, rodziny (choć w międzyczasie trzy żony i dzieci). Bywałem w burdelach, na panienkach, ale to objaw buntu tylko dla ograniczonych ludzi. Nazywali mnie menelem, wytykali palcem na ulicy. Dla mnie to żaden bunt. Ale bunt w poezji wartość swoją ma. Tylko nie wiem jaką (Rozmowy..., 2012).




Furman, płyta CD (MCK w Gorzowie Wielkopolskim)

1. Kiebrzak/WPP - Inne bogactwo
2. Żółte kalendarze - Już wrzosy zakwitły
3. Anteny - Choćbyś chciał
4. Żółte kalendarze - Es ist nicht wahr...
5. Karotka - Niedomówienia
6. Żółte kalendarze - Tyle światła
7. Anteny - Inwokacja
8. Macio Parada - Cierpliwości
9. Anteny - Z boku widziane w mroku
10. WPP+Głosy - Uwikłany w codzienność
11. UL/KR - Gdy staje się twoja nieobecność


 Kazimierz Furman w oczach innych:

Twórczość  Kazimierza Furmana to pewien etap, ważny dla świadomości dwudziestowiecznej. Najogólniej rzecz biorąc byłaby to świadomość proletariacka i wartości proletariackie. Zauważyć warto, że literatura polska, a poezja zwłaszcza była wiejska i szlachecka ze swej genezy. Świadomość proletariacka zaczęła się rodzić w XIX wieku. Wtedy był problem bardzo istotny i jest istotny do dziś: co to jest ta świadomość proletariacka i kto ją wytwarza? Jakie są skutki awansu społecznego? Właśnie ten pozorny awans był źródłem konfliktów wewnętrznych Furmana, jego krytycznego spojrzenia na literaturę i rzeczywistość, jego postawy życiowej. Z jednej strony Furman czuł wyjątkowość poezji jako zjawiska, wyjątkowość tych, którzy potrafią ją tworzyć, a z drugiej strony widział miałkość pozornych splendorów, odczuwał na własnej skórze trudy zmagań z codziennością. 

Andrzej Krzysztof Waśkiewicz

Był chłopcem z marginesu, miał na nadgarstku wytatuowaną literę "U" co znaczyło "ultio", a po polsku brzmiało "zemsta". Był to znak, że kiedyś zetknął się przelotnie z satanistami-mścicielami. Nosił w uszach kolczyki, włosy wiązał w kitkę: miał modną w tych czasach, jak mówiła pani MM, "fryzurę łysych". Nigdzie nie pracował. Utrzymywał się z drobnego handlu, gry w karty, pieczeniarstwa. Pił bardzo mocną herbatę, piwo, wódkę, czynszu za mieszkanie nie płacił, w czym był podobny do malarza swego czasu, Andrzeja Gordona, ale za tego czynsz na ogół płaciło miasto, plastyków zawsze w Gorzowie faworyzowano. Pisał wiersze.. Wysyłał swoje utwory na różnorakie konkursy, by parę złotych zarobić, często konkursy wygrywał, nabrał nawet w tym względzie pewnej profesjonalnej wprawy. "Muszę obsłużyć lampgórniczą" - mówił o konkursie śląskim. "Muszę obsłużyć Popiełuszkę" - mówił o konkursie, jaki ogłoszono w rocznicę zabójstwa księdza. Jego stosunek do tych konkursów był ambiwalentny: są wariaci, co ogłaszają konkursy do obesłania i wygrywania przez Furmana, tedy wypijmy ich zdrowie za ich pieniądze. Tu Furman był bliski demoralizującego tytułu-hasła Andrzeja Wajdy Wszystko na sprzedaż.

Zdzisław Morawski 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...