Polska kultura
literacka lat 60. XX wieku pochłonęła Wandę Karczewską, a w ostateczności –
przyczyniła się do kolapsu jej pisarskiej spuścizny. To ryzykowna hipoteza,
lecz w części uprawomocniona, zwłaszcza dzięki ukazującym się właśnie na rynku
wydawniczym listom pisarki do Seweryna Pollaka, poety i jednego z
najwybitniejszych tłumaczy poezji radzieckiej w Polsce. W momencie publikacji Odejścia,
tj. w 1959 roku, autorka Ludzi spod żagli
wydawała się już posiadać pełnię twórczych predyspozycji. W części potwierdzał
to odbiór krytyczny drugiej prozy autorki: Anka Kowalska i Marek Skwarnicki
określali senny i imaginacyjny niby-utwór Karczewskiej mianem tzw.
anty-powieści. Doprawdy, niewiele więcej pozostawało do zrobienia, aby uczynić
Karczewską polską Nathalie Sarraute. Paralele musiały przecież nasuwać się
same: wydanie polskie Portretu
nieznajomego opublikował „Czytelnik” w roku wydania Odejścia. Utwór przetłumaczyła Zofia Jaremko-Pytowska, włącznie z
przedmową Jean-Paul Sartre’a. Przypomnijmy jednak: Karczewska nie musiała wcale
oczekiwać przekładu – znała język francuski w stopniu tak dalece rozwiniętym,
że w 1957 roku przetłumaczyła skomplikowany i wielowątkowy dramat metafizyczny
Georges’a Neveux, pt. Skarga przeciw nieznanemu,
a następnie zaadaptowała go z mężem, Stefanem Drewiczem, na potrzeby Teatru
Polskiego w Szczecinie. Mogła zatem znać nie tylko Tropismes Sarraute z 1938 roku, lecz także – wzorcowe dla stylu
nowej powieści francuskiej La Jalousie Alaina
Robbe-Grilleta z 1957 roku, przetłumaczone w Polsce dopiero w 1975.
Trudno sprecyzować, w
którym momencie uznano pisarkę za „plebejskiego astrologa” – jak Stanisława
Swena Czachorowskiego określił niegdyś Jan Marx – sytuując jej dzieła w grupie
utworów sprowincjonalizowanych, hermetycznych i kobiecych. Niemałą rolę
odegrała zapewne bezpardonowa filipika Zygmunta Grenia, który w „Życiu
Literackim” z 6 października 1963 roku usiłował skompromitować temat
joyce’owski obecny w trzeciej powieści pisarki, tj. w Wizerunku otwartym. „Komentarze typu alkowianego” – dowodził
zjadliwie Greń – nie wymagają przecież tak rozbudowanej, literackiej koncepcji
psychologicznej, stosowanie narzędzi strumienia świadomości staje się w tych
realizacjach wyłącznie stylizacją, a nawet –
mącącym obraz ornamentem. Zarzuty Grenia powielił i zwielokrotnił Julian
Rogoziński, którego w studium na temat Głębokich
źródeł (1973) zastanawiał nieprzekonujący obraz męskiej sylwetki powieści
Karczewskiej: ojca rodziny, Piotra Kamieniarza. Wątpliwość recenzenta mogła
stać się źródłem istotnego sporu literacko-politycznego swoich czasów, o ile
samej autorce książki stworzono by warunki do wygłoszenia odpowiedniej repliki.
Piotr Kamieniarz nie był bowiem polskim modelem Colasa Breugnona – jak zarzucał
Karczewskiej Rogoziński – lecz zgodnie z przesłaniem listu 111-ego, miał
„stawać się nad-Breugnonem”: dziwacznym, tragikomicznym wyrazicielem i obrońcą
„polskich nadziei roku 1970”. Ten skrzętnie maskowany aspekt ostatniej wielkiej
sagi powieściowej Karczewskiej zauważył jedynie Stanisław Zieliński – wyimki
właśnie jego recenzji postanowiła przedrukować pisarka w drugim wydaniu
powieści (1982).
29 XII 1976 r.
Drogi Sewerynie,
nie
odzywasz się ani słowem, nie wiem, co się z Wami, Warszawistami, porobiło, czy
już tak utknęliście we własnych sprawach, że nie ma czasu na kilka słów do
przyjaciół dalekich, ale wiernych? Ja przechodziłam przez ten czas ciągi
losowe: w ubiegłym roku 8 miesięcy poantybiotykowej drożdżycy, potem 2 miesiące
pakowania się i przeprowadzka, poprzedzone takim chodzeniem za nowym
mieszkaniem, że koń by tego fizycznie i nerwowo nie wytrzymał; potem nagła i
niespodziewana śmierć Stefana w Poznaniu, urządzenie pogrzebu i miesiąc
likwidacji jego i naszych wspólnych papierów, bibliotek, rzeczy (podarłam 45
wiader, 5 dużych koszy – szpargałów), przewózka do Łodzi pozostałych rzeczy,
potem prawie zawał, potem okropne zatrucie pestycydami, później 3 miesiące
strachu przed operacją (albo wyłuskanie guzka, albo rozległa operacja piersi),
zakończonego zwycięstwem natury, która sama zlikwidowała nowotwór, jak na razie
bez śladu, a w końcu 23 listopada – wypadek, a raczej upadek na oblodzonej
drodze na plecy i rąbnięcie w lód tyłem głowy. Wstrząśnięcie mózgu, stłuczenie
mózgu i teraz ciągnąca się rekonwalescencja pod nadzorem lekarzy.
Wystarczy?
Wystarczy.
Ale –
postanowiłam (o ile to pomoże), że to już absolutnie dosyć! Nie życzę sobie.
Chcę się zabrać do roboty literackiej. Nie tknęłam papieru piórem przez 2 lata
– myślę o powieści. Ale na razie chcę sobie (przy mojej małej rencie ze starego
portfelu) ułożyć budżet wznowieniami i dlatego muszę zwrócić się do „Czytelnika“
o wznowienie Głębokich źródeł. Tylko
że tam podobno zaszły już duże zmiany, w których nie jestem zupełnie
zorientowana. Czy mógłbyś z łaski swojej, przy dzielnej zachęcie Pani Żeni,
wziąć pióro do ręki i objaśnić mnie, kto jest teraz kierownikiem działu przy
współczesnej, po Sprusińskim, który jak mnie tu informował kto, przeszedł
podobno do redakcji literatury obcej? Czy mógłbyś mnie także oświecić – jaką
funkcję ma obecnie Ryszard Matuch, pani Szymańska, a z jakimi sprawami można,
trzeba i powinno się zwracać do Dyrektora Bębenka? Mam ja bowiem zamiar wszcząć
starania o włączenie Głębokich źródeł
do tej przedłużonej „Biblioteki XXX-lecia“; kiedyś Sprusiński dał mi do
zrozumienia, że to nie tylko od niego (od „Czytelnika“) zależy, ale że wpływ na
to mają także inni, jakaś Komisja Zarządu Głównego. Zanim powstała Komisja,
oddelegowana była do „Czytelnika“ do spraw „Biblioteki XXX-lecia“ p. Auderska,
która podobno opowiedziała się 2 lata temu za zamknięciem listy książek
wcielonych (wkrowionych albo wkonionych) do tej Biblioteki z tym, żeby książki
raz wkrowione były stale wznawiane i znajdowały się na rynku. Wziąwszy pod
uwagę, że w tejże Bibliotece znalazł się w Łodzi wydany jej Owoc granatu, było to opowiedzenie się
za własną sprawą.
Jeżeli
więc istnieje ta komisja – napisz, kto do niej wchodzi. I czy jeżeli pan
Sprusiński nie jest skłonny włączyć moich Źródeł
do tejże „Biblioteki“, czy nie byłoby sensu porozmawiać z dyr. Bębenkiem?
Poradźcie, Pollaki, Wandzie, księżnej polskiej, która jeszcze wprawdzie nie
leży w naszej ziemi, ale powoli się ku niej nachyla i coś tam chce mieć
utrwalonego za sobą.
To
jedno. Drugie, kto jest w „Czytelniku” od poezji, czy Ryszard? Mam wiersze
jednej, bardzo utalentowanej młodej poetki, której muszę ułatwić debiut, ale
poza Łodzią, bo łódzki debiut się mało liczy. Tu można wydawać, jak się ma już
ustalone nazwisko, jak np. Gomolicki (wychodzą tu jego tzw. Dzieła Zebrane, namachał już coś z
szesnaście powieści). Jeżeli Ryszard jest od poezji – spróbuję udać się do
niego. Ale napisz, gdzie są jeszcze w Warszawie jakieś szanse dla naprawdę
dobrej poetki, która kiedyś zajmie – sądząc z jej kilkudziesięciu obecnych
wierszy, niezłe miejsce wśród naszych poetów. Dostała już wiele nagród na
Konkursach dla Młodych, stypendium Borowskiego, bardzo pozytywnie mówił na
jakimś sympozjum o jej wierszach Burek i Błoński. To jest Lucyna Skompska, 27
lat, pisze od 7-9 lat, tzn. od 20-ego roku swego życia.
I
napisz, Sewer, koniecznie co u Was? Jak Żenia ze zdrowiem i swoją cierpliwością
do życia i ze swym nader ciekawym pisaniem, jak Ty? Ty, Ty – masz dobrą opiekę
i podporę w życiu! Że ja nie spotkałam takiego Żeni w swym życiu, tylko tkwię
sama w nim jak kołek w rozebranym płocie.
Pewnie
dlatego, dla roz(g)rywki weszłam do Zarządu naszego Oddziału (zanim wstrząsnął
mi się mózg, który się rozleciał i nie było go komu sklejać), może mnie różne
władze związkowe i niezwiązkowe o to prosiły, mnie – satelitę warszawskiej
opozycji Zarządowej!!! Na domiar wszystkiego (złego) niemal zaocznie wybrano
mnie wiceprezesem Federacji Związków Twórczych okręgu łódzkiego. Zaocznie, bo
zgodziłam się telefonicznie na wpis na zastępcę członka Zarządu najwyżej, aby
nie być za bardzo wplątaną w robotę, a jednak aby wejść, aby pisarze mogli tam
przeze mnie pilnować swoich spraw. Ale stało się inaczej – i zobaczymy, ile
mnie czasu, zdrowia i nerwów będzie kosztowało. Może jednak uda się w Domu
Środowisk Twórczych zrobić coś dla „lyteratury“, poezji, dramatu – nie tylko
łódzkiego, bo wszak nie zamierzam partykułować. Jest tam ładna salka z estradą.
Tyle
byłoby wieści o mnie i pytań do Was, a teraz serdecznie Was oboje pozdrawiam.
Napiszcie dużo, ale nie zupełnie o wszystkim, bo mi tu czasem ciekawscy
sąsiedzi podbierają listy. Jestem tu „obca”, Komitet Domowy – to inna „skwera”,
nienawykła np. do tego, żeby ktoś miał prócz urzędowej skrzynki pocztowej na
dole, także skrzynkę do listów („gończych”) na drzwiach. Na pierwszym zebraniu
Komitetu Domowego kazano mi zdjąć
skrzynkę z drzwi, a gdy się zdziwiłam dlaczego, oświadczono kategorycznie:
skrzynka Pani szpeci dom, nikt nie ma, tylko Pani, każdemu do listów wystarcza
zbiorowa skrzynka pocztowa. Powiedziałam im, żeby rozejrzeli się po życiu,
świecie i innych domach i zapytałam, gdzie Pan Prezydent Miasta ma wrzucić swój
bilet wizytowy, gdy przyjdzie mnie odwiedzić i nie zastanie w domu. Trochę
przygłupieli, ale dali mi w końcu spokój, ale jestem pod lupą. Komiczne raczej
niż żałosne. Ale tu ładnie – 90% ciszy więcej niż na Kościuszki. 10% odliczam
na bicie żony przez sąsiada z dołu, na tubalny głos głuchej babki krzyczącej, a
nie mówiącej i na inne zarazy tego gatunku. Ale poza tym – fajowo!
Wanda.
Będę w
Warszawie dnia 15 I na zebraniu Komisji Socjalnej.
KOMENTARZ:
Stefan Drewicz
zmarł 19 lutego 1976 roku w Poznaniu. Ostatnie lata życia spędzał, występując
na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu (w latach 1965-1973, później gościnnie –
aż do śmierci) – grał role Laokoona w Achilleis
(1968), Durejki w Pierścieniu
Wielkiej-Damy (1970), Prezesa w
Kordianie (1971). „Jest niewymuszony i wytworny w skąpym geście,
charakterystyczny w chodzie, wiersz mówi znakomicie” – wypowiadał się na temat
roli Drewicza w Mazepie Andrzej
Władysław Kral (Szczecin 1957). W serii „Biblioteka Literatury XXX-lecia”
partycypowały wydawnictwa warszawskie: „Czytelnik”, Ludowa Spółdzielnia
Wydawnicza, Państwowy Instytut Wydawniczy i „Pax”, a także: Wydawnictwo Śląsk
(Katowice), Wydawnictwo Łódzkie oraz Wydawnictwo Poznańskie. Wśród autorów
cyklu znaleźli się m. in.: Tadeusz Nowak, Julian Stryjkowski, Bogdan Wojdowski,
Jalu Kurek, Roman Bratny, Artur Sandauer i Władysław Machejek. Wśród powieści
kobiet wyróżniają się wydania Przygód
człowieka myślącego Dąbrowskiej, Fantomów
Kuncewiczowej i Dymów nad Birkenau
Szmaglewskiej – utworów Karczewskiej brak.
Irena Szymańska
(1921-1999), w latach 1954-1959 pełniła funkcję redaktora naczelnego do spraw
literatury polskiej Państwowego Instytutu Wydawniczego, dzięki niej w
wydawnictwie doszło do premier dzieł Jarosława Iwaszkiewicza (m. in. Sława i chwała), Stanisława Dygata (Podróż), Mirona Białoszewskiego (Obroty rzeczy) i Witolda Gombrowicza
(jedyne do 1989 roku wydanie Ferdydurke
w Polsce). Od 1958 do 1976 roku pełniła funkcję zastępcy redaktora naczelnego
„Czytelnika”. Tłumaczka dzieł Stefana Themersona i Georges’a Simenona. Autorka
polskiego przekładu Upadku Cesarstwa
Rzymskiego na Zachodzie Edwarda Gibbona. Stanisław Bębenek (1920-2003), w
latach 1964-1967 objął stanowisko dyrektora programowego TVP, następnie – do
1971 roku – pełnił funkcję redaktora naczelnego Państwowego Instytutu
Wydawniczego. Prezesem i redaktorem naczelnym „Czytelnika” został Bębenek w
roku 1975, pozostał na stanowisku do 1989. Jabłko
granatu Haliny Auderskiej (1904-2000) zostało wydane nakładem wydawnictwa
„Czytelnik” w 1971 roku, w wydaniu z 1986 roku zostało wzbogacone jednozdaniową
notą polecającą książkę: „wstrząsająca historia człowieka, który przeszedł
gehennę wywożenia i zniemczania dzieci w ramach hitlerowskiej akcji Lebensborn,
która odcisnęła się piętnem na jego dorosłym życiu”.
Lucyna Skompska
(1949- ), debiutowała na łamach „Twórczości” w 1969 roku, w 1974 roku zaś
opublikowała w wydawnictwie „Czytelnik” pierwszy tom wierszy pt. Miłość śmierć totalizator sportowy
(funkcjonujący jako suplement nr 4 do „Nowego Wyrazu”). Po śmierci Karczewskiej
otworzyła w „Tyglu Kultury” dział stałych felietonów zatytułowany Od róż do liter, których wspólny zbiór
wydała w 2006 roku nakładem biblioteki miesięcznika. Laureatami stypendium im.
Tadeusza Borowskiego byli poza Skompską także: Marta Tomaszewska (1967),
Marianna Bocian (1970), Piotr Müldner-Nieckowski (1976) i Marian Kisiel (1989).
Tomasz Burek (1938- ), krytyk literacki, historyk literatury, eseista, laureat
nagrody im. Stanisława Piętaka w 1972 za tom krytycznoliteracki Zamiast powieści (1971) i nagrody „Życia
Literackiego” w 1974 za Dalej aktualne
(1973). W 1976 roku podpisał tzw. memoriał 101 przeciwko nowelizacjom
konstytucji PRL. Jan Błoński (1931-2009), w latach 50. przedstawiciel
krakowskiej szkoły krytyki literackiej Kazimierza Wyki (obok Ludwika Flaszena,
Konstantego Puzyna i Andrzeja Kijowskiego). Fenomen „polskiego października
1956” opisał Błoński w tomie Zmiana warty
(1961). Znany jako interpretator twórczości Marcela Prousta – autor szkicu
literackiego Widzieć jasno w zachwyceniu (1965),
a także jako badacz dzieła Witkacego – autor zbioru Stanisław Ignacy Witkiewicz jako dramaturg (1973).
KS
ARTPUB LITERATURA z dumą obejmuje patronatem wydanie Listów do Seweryna Wandy Karczewskiej.
„Leżał cicho, z ręką na trzewiach, nogi miał
podkurczone. On, ten mój – zdawało mi się do niedawna – wspaniały,
mocny, niezniszczalny Staruch, w którym miało się spełnić największe
ludzkie pragnienie: pogodnego trwania po kres życia w pełni sił, w
nieskażoności umysłu. Ten Grek Zorba tańczący na rumowisku swojego
czasu, ten nasz polski Colas Breugnon, zaprawiający strapienia życia
boskim trunkiem i przydający smakiem <<małmazji>> uroku jego uciechom i blaskom
Wtedy właśnie, Filipie, zrozumiałam, że w tym jego niedawnym,
imieninowym śmiechu w sadzie pod gruszą, w chełpliwości słów
<<zobaczycie, ja was jeszcze wszystkich przeskoczę>>, w
drwinie, z jaką rozwalał podmurówkę szopy, w chichocie, z jakim
monologował: <<Napoleon padł, a ja, Piotr Kamieniarz, miałbym
zostać nietknięty>>, w tym gorączkowym rzeźbieniu ptako-człowieka i
w jego <<Carmagnoli>> była nie – czysta radość trwania w
pełni sił ciała i umysłu, mimo sędziwych lat, ale rozpaczliwa radość
istnienia we wspólnocie ludzkiej – wiedział – jeszcze tylko rok, dzień,
jako sprawczej cząstki świata, istnienia za cenę spalania siebie w ogniu
i udrękach, w jakich ten świat sam siebie przemieniał i przetrawiał.
Radość zżerana przez skrytą czujnie trwogę, ale nie przed grobowym
dołem, lecz przed widmem nieużyteczności w tym świecie, nieprzydatności
dla burzliwego czasu. To ona właśnie, ta nieprzydatność była dla niego
tożsama z nicością. Nie chciał być żyjącym trupem. Chciał do ostatka
czuć przepływającą przez siebie pełnię życia.
Teraz wiem już
dobrze, Filipie, na czym polegała nieprawdziwość mojego mitu
wspaniałego, niezniszczalnego Starca, tej sielanki naszkicowanej w
<<Drodze do Pensylwanii>>: pod naszym chmurnym niebem, na
naszej oświęcimskiej ziemi, nade wszystko w naszym czasie, pękniętym na
dwie wrogi epoki, niemożliwe jest istnienie słonecznego, rubasznego
Colasa Breugnona, który mówił sobie jak widz w teatrze: <<Z fotela
przyglądam się zmianom na tym świecie i słucham sporów młodych
ludzi>>. Ten czas rewolucji nie jest wcale łagodny ani pogodny:
jest trudny, gwałtowny, a bywa i krwawy. Nie można żyć w nim, nie będąc
poruszonym do głębi. Można o tym nie mówić, mówić pełną prawdę jest
trudno, nie było do tej pory danym jej mówić, piszę Ci to w dżdżystą noc
listopadową roku Pańskiego 1970, jutro dokładnie, 22-ego, kończę
półwiecze swego życia, moje serce pracuje coraz słabiej, czy więc
doczekam tego czasu, kiedy otworzą się tamy dla pełnej prawdy o całych
naszych minionych latach, a jeśli nawet doczekam, to tym bardziej nie
będzie to pora na stwarzanie pogodnych, rubasznych Colasów Breugnonów.
Kłamliwa byłaby nie tylko postać takiego lukrowanego bohatera w naszym
czasie i kraju, ale co najmniej dwuznaczna byłaby wobec naszego świata
postawa twórcy takiego sielankowego, więc skłamanego
<<bohatera>>. I czy w dodatku <<Carmagnola>>
Piotra Kamieniarza mogła być podobna do sprężystego tańca Greka Zorby,
dalekiego jeszcze przecież od tchnienia śmierci (a jak dalekiego? kto
wie?). We wnętrznościach Piotra rozrastał się już przyczajony drapieżnik
i na jego twarz kładł znaki zniszczenia. W ogóle naiwnym lub
pocieszającym kłamstwem wobec prawdy losu ludzkiego, nigdy nie wolnego
od udręk duszy i cierpień ciała, byłby taki obraz żywota pogodnego,
musującego, podobnego do dzbana pełnego miodu czy wina.
Piotr
prawdziwy, to Piotr szarpiący się w sprzecznościach naszego czasu i w
swoich własnych sprzecznościach; naznaczony cechami odchodzącej epoki i
uwalniający się z nich nie bez dramatycznej szamotaniny, ukrywanej –
póki starczyło mu sił psychicznych i fizycznych – pod pozornie tylko
beztroskim, buńczucznym humorem; to Piotr przywiązany do świata rzeczy,
jak mrówka do ścian swojego, budowanego przez siebie, mrowiska i zarazem
w tym wymiernym świecie szukający swojej mrówczej, piotrokamieniarskiej
nieskończoności, ale tropiący i ocierający się ślepym instynktem o
tajemnicę istnienia. Piotr prawdziwy to Piotr dramatyczny, tak mocno
uczepiony swego ostatniego świata wartości, gdy już mu tylko to zostało,
ta robota – w kamieniu, żelazie i drzewie, która w jego pojęciu nadaje
godność i wyższy sens istnieniu ludzkiemu i chroni przed odczuciem życia
pozbawionego tych wartości jako śmierci, że aż to namiętne, kurczowe
przywiązanie zamieniło jego ostatnie miesiące i dni w przerażające
widowisko. Nie mogę zapomnieć jego słów, gdy krew ciekła mu z ust, a on
szeptał: <<nie rób paniki, bo stracę robotę, a nie robić, to nie
żyć, nie rozumiesz?>>, gdy wołał w szpitalu: <<wypuśćcie
mnie stąd, wy, oprawcy, ja jestem potrzebny na budowie>>, gdy
chodził nieprzytomny, bosy, nocą po korytarzach szpitalnych, obmacywał
spaczone drzwi i okna, pytał: <<gdzie mój ołówek, notes,
calówka?>>, gdy już umierający szeptał – jakby się nigdy nie miała
skończyć jego możliwość <<wbudowywania się w kosmos>>,
<<a kto mnie, chorego, niedołężnego starca przyjmie teraz do
pracy?>>”.
Por.
W. Karczewska, Głębokie źródła, Warszawa 1973, s. 355-357.
WANDA KARCZEWSKA W OCZACH INNYCH:
Gdy
w roku 1937 ukazała się debiutancka, młodzieńcza powieść Wandy Karczewskiej
zatytułowana Ludzie spod żagli, mimo
pewnych nieporadności warsztatowych zarysowała się w niej dość wyraziście
wielka obsesja moralna, tak charakterystyczna dla prozy dojrzałej już pisarki.
Jeśli bowiem odrzucić romantyczno-egzotyczny sztafaż tych pierwocin i odczytać
wprost inspirującą je obsesję, dostrzeżemy nieoczekiwanie problematykę, która
nabrała szczególnej aktualności po tragicznych doświadczeniach drugiej wojny
światowej. Dramat bohaterów Ludzi spod żagli
trzeba bowiem rozpatrywać w kategoriach dolus
eventualis, zamiaru wynikowego. Człowiek, zdaje się nam mówić autorka, jest
winien zbrodni, nawet jeżeli sam nie zabija. Wystarczy, że pragnie, aby
nastąpiła lub na nią przyzwala
Czy było to przeczucie
nadciągającej nieuchronnie katastrofy wojennej, która zaktualizowała postawione
w powieści pytania, czy tez rezultat świadomie obranej drogi pisarskiej? Dość
długo musieliśmy czekać na odpowiedź, gdyż Karczewska zamilkła na przeszło
dwadzieścia lat jako prozatorka. Były to, dodajmy od razu, lata wypełnione
twórczością poetycką zamkniętą w sześciu tomach wierszy. Okres terminowania
lirycznego miał zresztą istotny wpływ na kształt prozy przyszłej autorki Głębokich źródeł. Gdy w roku 1959 przeprowadzałem
z nią wywiad dla Odgłosów, Wanda
Karczewska powiedziała mi wówczas:
„Doświadczenia poetyckie spełniły w moim
życiu i pisarstwie podwójną funkcję. Poezja zawiera w sobie, zwłaszcza w tym
gatunku, jaki ja uprawiam – liryki refleksyjnej – immanentną cechę, właśnie
refleksję, która sprzyjając spoglądaniu na przeżycia osobiste z perspektywy
spraw ogólnoludzkich, pozwala znaleźć dystans do cierpień i klęsk własnych. I
to właśnie poezja – mowa symboli, metafor, skrótów myślowych, pozwalająca na
syntetyczne widzenie i ukazywanie świata – uformowała gatunek uprawianej przeze
mnie prozy, w niej zaś spojrzenie na wojnę jako zło totalne. Wojna w mojej
prozie stała się wielką przekładnią, zagęszczeniem zła, w którym rozstrzygają
się sprawy nie tylko życia i śmierci fizycznej, ale także śmierci
psychiczno-moralnej”.
Ta formuła przemówiła
plastycznie w ogłoszonej po dłuższej przerwie powieści Odejście. W osobie Piotra odnajdziemy jednocześnie prototyp innych
bohaterów prozy Karczewskiej stanowiących stale zresztą modelowane, sięgające
coraz głębszych warstw ludzkiej psychiki alter
ego autorki. Mimo wszystkich różnic jest przecież coś, co jednoczy Piotra z
Odejścia, Michasia z Dzbanka mleka (tom opowiadań: Partia golfa), Pawła Sikorę z Wizerunku otwartego i Marię z Głębokich źródeł. Wszyscy oni znajdują
się przecież w sytuacji skrajnej, na granicy unicestwienia psychomoralnego, i
próbują się wydźwignąć ze swego stanu poprzez zawierzenie wartościom
humanistycznym, poprzez żmudne poszukiwania pierwiastka ludzkiego, który nawet w
sytuacji nieludzkiej okazuje się najpewniejszą drogą ratunku. Podobne motywy
odnajdziemy zresztą w innych książkach Karczewskiej, choćby w ogłoszonym stosunkowo
niedawno tomie opowiadań Linia światła.
I chociaż bohaterowie prozy Karczewskiej to najczęściej ludzie boleśnie i
dotkliwie doświadczeni przez życie, w książkach pisarki nie ma tego
nieznośnego, panoszącego się tak często w literaturze polskiej tonu „zrozpaczeństwa”,
jak by to powiedział Julian Przyboś, jałowej rezygnacji. Bohaterowie powieści
Karczewskiej reprezentują zazwyczaj czynną postawę wobec świata, heroiczny
humanizm. Może najmniej z tej postawy ma malarz Piotr z Odejścia, które jest wszak książką o klęsce; klęsce jednostki
uosobionej poprzez obłęd bohatera i klęsce o rozmiarach totalnych, klęsce
europejskiej tradycji humanistycznej, bo przecież nawiązuje w niej Karczewska
do doświadczeń „polskiego Września”, kiedy trzeba było gwałtownie zrewidować
swój stosunek do bezradnej w tamtym momencie kultury. Dostrzegł to zresztą,
omawiając Odejście w „Twórczości”,
zmarły przedwcześnie Ryszard Zengel. Obłąkany Piotr, utraciwszy po przejściach
pierwszych dni okupacji świadomość miejsca i czasu, stając w oknie doznaje
wrażenia, że stał się przezroczysty, odsłonięty dla wszystkich:
„
– Co robisz Piotrze? – spytała Maria.
–
Ciiicho! – przyłożył palec do ust, wskazując oczyma tamtych na ulicy – Nie ma
mnie.
–
Schowaj się jeszcze bardziej, przecież widzą cię, stoisz w oknie.
–
To nie ja! – odparł z wyrzutem.
–
Ach... racja, przepraszam cię, zapomniałam...
Teraz,
od kiedy go nie było, rozumieli się nareszcie, jak nigdy w życiu”.
Zdania tu zacytowane, które stanowią
finałową scenę Odejścia, świadczą o
tym, że Karczewska nie znalazła tutaj jeszcze dostatecznie wypracowanej formuły
heroicznego humanizmu, choć sama książka stanowi bardzo istotny etap jej
pisarskich poszukiwań. W powieści tej uwydatniły się przecież bardzo wyraźnie
walory formalne prozy pisarki, wielopłaszczyznowość narracji, i syntetyzujące
widzenie rzeczywistości, rezygnacja z opisowości na rzecz psychologizacji.
Jeszcze wyraźniej określiła
Karczewska charakter swojej prozy w Wizerunku
otwartym. Można by tę powieść nazwać próbą adaptacji dla potrzeb literatury
filozofii egzystencjalnej, gdyby nie pewien zamysł polemiczny, dość zresztą
wyraźny, gdy się uwzględni czas, w jakim ta książka powstała w opozycji do
modnej w naszej prozie lat sześćdziesiątych „pochwały nieszczęśliwców”.
Minimalizmowi bohaterów tamtych książek przeciwstawia Karczewska w osobie Pawła
Sikory człowieka poszukującego o postawie otwartej. Najwyższą wartość upatruje
zarazem w dochodzeniu do prawdy o samym sobie, aby wybór światopoglądu był
jednocześnie akceptacją świata. Bez samopoznania, zdaje się mówić autorka,
choćby ten proces był najbardziej bolesny, nie osiągnie się nigdy pełni
człowieczeństwa.
Nurt refleksji egzystencjalnej
stanowiący tworzywo Wizerunku otwartego
znajduje swoje uzupełnienie w ogłoszonej przed paroma tygodniami powieści Głębokie źródła. Już sam zresztą tytuł
tej książki wskazuje na to, że autorka stara się dotrzeć niejako do korzeni
swego pisarstwa i to chyba nie przypadek, że powieściowa Maria jest, jak
Karczewska, pisarką.
„Świadoma zgoda na bełkot jest
kłamstwem; fałszerstwem trąci samo postanowienie celowego ujęcia Słowa w formę
spontanicznego bełkotu” – rozmyśla Maria. W innym miejscu pogłębia tę myśl:
„Na co ja liczę? – Nie umiem sobie
jeszcze odpowiedzieć – bo nie na żadną mistyczną (może raczej – zmistyfikowaną)
siłę Słowa. Na zobojętnienie (uciszenie) pod jego wpływem wobec porażającej
mnie materii życia (tworzywa)? A po cichu (podświadomie) na scalenie siebie w
Słowie?”.
Ale mimo tych refleksyjnych,
bliskich esejowi, partii książki wahałbym się nazwać ją powieścią warsztatową,
powieścią o powstawaniu powieści, choć autoświadomość pisarska wycisnęła na tej
prozie istotny, zauważalny ślad. Choćby przez bezpośrednie odautorskie już
wyznanie, choć także włożone w usta Marii, że pisanie jest przezwyciężeniem
rozpaczy. Struktura i problematyka Głębokich
źródeł jest bardziej złożona i takie jednowymiarowe widzenie bardzo by ją
zubożyło. Są one przecież jednocześnie, a może przede wszystkim, powieścią
egzystencjalną i kto wie, czy dla odczytania filozofii tej książki nie będzie
najwłaściwsze wnikliwe prześledzenie drogi życiowej Małgorzaty Kamieniarz,
która w obliczu śmierci osiąga wreszcie prawdę ostateczną:
„Nie istnieje żadna inna wartość
jak dobrze przeżyte ludzkie życie, którego nie zżera egoizm, egotyzm, ambicja i
próżność wytrawiająca człowieka na popiół. – – ”.
Ale niewzruszalną prawdę Małgorzaty
można przecież korygować doświadczeniem Piotra Kamieniarza czy tez Wiktorii
Zawiślak, która oddaje własną siostrę w ręce gestapo. Karczewska mnoży
nieustannie plany czasowe i punkty widzenia, snując przed oczami czytelnika
niesłychanie złożoną fakturę rzeczywistości, przeciwstawia postawy bohaterów i
racje równie kategorycznym racjom drugiej strony. Ale ten bogaty,
psychologiczny relief ma jednocześnie układ odniesienia spajający całość w
wyważoną, zamkniętą strukturę. Jest nim pochwała heroicznego humanizmu
stanowiącego właściwy temat książki, owo poszukiwane, najgłębsze źródło.
Krytyka, a zarazem przywiązanego
czytelnika książek Wandy Karczewskiej musi cieszyć, iż autorka udowodniła raz
jeszcze, że jest dziś najwybitniejszą żyjącą pisarką polską. Nie waham się też
umieścić Głębokich źródeł pośród
szczytowych osiągnięć współczesnej polskiej prozy psychologicznej ostatniego
trzydziestolecia.
Konrad
Frejdlich, „Odgłosy” nr 21 (810), 27 maja 1973 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz