STEFAN OTWINOWSKI (1910-1976)

Całe dorosłe życie spędził w Krakowie, całe dorosłe życie związał z krakowskim życiem literackim w sensie dosłownym i „Życiem Literackim”, które współtworzył i współredagował. Kochał stare, maleńkie apteki, prowincjonalne miasteczka i często mawiał: „U nas, w Kaliszu”, choć to „u nas” trwało zaledwie pięć lat.

JÓZEF BUJNOWSKI (1910-2001)

Miał 22 lata, gdy w założonej przez siebie „Smudze”, periodyku studenckim Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie debiutował artykułem o tytule „Problem motywu”. Doktorat Józef Bujnowski uzyskał w pamiętnym roku 1956. Praca napisana pod kierunkiem profesorów Manfreda Kridla i Zygmunta Lubicz Zaleskiego dotyczyła kompozycji utworów dramatycznych Stanisława Wyspiańskiego.

ŁUCJA PINCZEWSKA-GLIKSMAN (1913-2002)

Łucja Gliksman nosi w sobie całą nowoczesną tradycję wiersza polskiego, od Mickiewicza i Ujejskiego poczynając, na Kasprowiczu zaś i szczególnie ulubionym Tuwimie kończąc. Jej utwory są precyzyjnie przemyślane i sugestywnie zrobione (...)

BEATA OBERTYŃSKA (1898-1980)

Kameleon? Lwowskie dzieciństwo i młodość przetykane rodzinnymi wyjazdami Maryli i Wacława Wolskich do Portugalii, Włoch i Francji. Jak podaje biograf, „w 1933 roku zdała egzamin w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i do 1937 występowała w Teatrach Miejskich we Lwowie”.

SEZON PIERWSZY: PODSUMOWANIE

Pierwszy sezon zostanie zapamiętany jako wyjątkowy jeszcze z jednego powodu: przyniósł ze sobą wyjątkowe wydania dzieł dwóch autorek ocalające ich spuściznę twórczą. Pierwszym z nich były „Listy do Seweryna” Wandy Karczewskiej, drugim – „Drzwi otwarte na nicość” Melanii Fogelbaum.

ANDRZEJ KRZYSZTOF WAŚKIEWICZ (1941-2012)

Można powiedzieć, że w trzech dekadach (1960-1980) AKW, przy współudziale Jerzego Leszina-Koperskiego, okazał się jednym z najbardziej efektywnych animatorów, kronikarzy i interpretatorów kultury studenckiej oraz młodej polskiej poezji – w jej kolejnych, wstępujących rocznikach. Był Henrykiem Berezą nowej liryki.

WINCENTY RÓŻAŃSKI (1938-2009)

Różański - poeta prowincji jak Mickiewicz, Miłosz, mówiący, wprost, ale nie na tyle, aby czytelnik wychodził z jego wierszy z niczym, przeciwnie, mimo klarownego języka jest w tej poezji podskórna tkanka wymagająca odrębnej interpretacji, wysiłku erudyty, znawcy artyzmu znajomości ukrytego pędzla, którym posługuje się poeta.

RYSZARD BRUNO-MILCZEWSKI (1940-1979)

Przypadek Ryszarda Milczewskiego-Bruna nie byłby tak wyrazisty i przejmujący, gdyby nie jego osobny talent językowy. On myślał i czuł językiem osobnym, umiał dla swojej ekspresji znaleźć nowy wyraz, intuicyjnie odnaleziony w potarganej strukturze języka, którą my ulizujemy w naszym ulizanym życiu.

KAZIMIERZ FURMAN (1949-2009)

Ostatni tom "Brzemię" stanowi szczere podsumowanie życia poety. „To gorzka książka – wyznaje w końcu Furman – leżała w szufladzie trzy lata. Grzebałem co jakiś czas w niej, dodawałem, aż wydałem. To wybór z kilkudziesięciu lat. Jest tam jakiś rachunek sumienia, jest wadzenie się z Bogiem (Słowacki mnie podpuścił).

WANDA KARCZEWSKA (1913-1995)

Trudno sprecyzować, w którym momencie uznano pisarkę za „plebejskiego astrologa” – jak Stanisława Swena Czachorowskiego określił niegdyś Jan Marx – sytuując jej dzieła w grupie utworów sprowincjonalizowanych, hermetycznych i kobiecych.

STANISŁAW SWEN CZACHOROWSKI (1920-1994)

Nie mam własnego mitu – zdradzał Czachorowski i niemal natychmiast tłumaczył – samokrytyka: jest współczynnikiem talentu. Wartość jej występuje proporcjonalnie do wartości innych składników – inteligencji, wynalazczości, wrażliwości, dobrego smaku, silnej woli, samozaparcia i odwagi.

ANDRZEJ BABIŃSKI (1938-1984)

Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą.

JANUSZ ŻERNICKI (1931-2001)

„Rozpoczynałem jako belfer na warmińskiej wiosce” – wyjaśnia Marxowi poeta i dołącza – „Byłem też rybakiem, aż do połamania ręki”. I niech to wystarczy za prowizoryczne usprawiedliwienie: „Urodziłem się w miasteczku Ciechocinek na Kujawach. Wielokrotnie próbowałem stąd uciekać.

MELANIA FOGELBAUM (1911-1944)

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że straciliśmy poetkę o ogromnym talencie, oryginalną i wciąż wartą upowszechnienia. Jedną z tych nielicznych w owych czasach, która przynależąc do swojej diaspory, pisała swoje wiersze po polsku.

ZUZANNA GINCZANKA (1917-1944)

Czy rosną jakieś kwiaty na bezimiennym grobie Zuzanny, rozstrzelanej tylko dlatego, że należała do rasy hebrajskiej? Nie uczyniono dla niej, dla jej młodości, urody i poezji żadnego wyjątku. Niekiedy zastanawiam się, o czym mógł myśleć, jeżeli w ogóle myśleć był w stanie, ów germański knecht, gdy wpakował kilka kul z rozpylacza w piękne ciało Zuzanny?

ZYGMUNT JAN RUMEL (1915-1943)

Wstawał bardzo wcześnie, o piątej rano. Były to jedyne godziny przeznaczone na pisanie – oczywiście jeżeli mógł pozostać w domu”. W styczniu 1943 roku Rumel został obwołany Komendantem Okręgu VIII (Wołyń), w którym miał organizować emisariat z Ukraińską Powstańczą Armią (UPA) i partyzanckie oddziały samoobrony.

STEFAN NAPIERSKI (1899-1940)

W środowisku literackim znany był jako Marek Eiger. Rozstrzelano go w Palmirach – Seweryn Pollak i Jerzy Andrzejewski zaświadczali niemal jednym głosem: krzyczał w „budzie” dojeżdżającej na miejsce egzekucji. „Nie mogę go sobie wyobrazić w więzieniu na Pawiaku”, dodawał ten pierwszy.

ARNOLD SŁUCKI (1920-1972)

„Wydawał się trochę szaleńcem – przyznawał z zażenowaniem Bocheński – w środowisku literackim przezwano go niemal od razu prorokiem. Był samą żarliwością i chodzącym natchnieniem. Choć zapalczywy i nieprzejednany, nie był jednak w tamtych groźnych czasach niebezpieczny, a przecież mógł być”

czwartek, 11 października 2012

Wanda Karczewska (1913-1995)

Portret W. Karczewskiej
Krzysztof Schodowski


 Polska kultura literacka lat 60. XX wieku pochłonęła Wandę Karczewską, a w ostateczności – przyczyniła się do kolapsu jej pisarskiej spuścizny. To ryzykowna hipoteza, lecz w części uprawomocniona, zwłaszcza dzięki ukazującym się właśnie na rynku wydawniczym listom pisarki do Seweryna Pollaka, poety i jednego z najwybitniejszych tłumaczy poezji radzieckiej w Polsce. W momencie publikacji Odejścia, tj. w 1959 roku, autorka Ludzi spod żagli wydawała się już posiadać pełnię twórczych predyspozycji. W części potwierdzał to odbiór krytyczny drugiej prozy autorki: Anka Kowalska i Marek Skwarnicki określali senny i imaginacyjny niby-utwór Karczewskiej mianem tzw. anty-powieści. Doprawdy, niewiele więcej pozostawało do zrobienia, aby uczynić Karczewską polską Nathalie Sarraute. Paralele musiały przecież nasuwać się same: wydanie polskie Portretu nieznajomego opublikował „Czytelnik” w roku wydania Odejścia. Utwór przetłumaczyła Zofia Jaremko-Pytowska, włącznie z przedmową Jean-Paul Sartre’a. Przypomnijmy jednak: Karczewska nie musiała wcale oczekiwać przekładu – znała język francuski w stopniu tak dalece rozwiniętym, że w 1957 roku przetłumaczyła skomplikowany i wielowątkowy dramat metafizyczny Georges’a Neveux, pt. Skarga przeciw nieznanemu, a następnie zaadaptowała go z mężem, Stefanem Drewiczem, na potrzeby Teatru Polskiego w Szczecinie. Mogła zatem znać nie tylko Tropismes Sarraute z 1938 roku, lecz także – wzorcowe dla stylu nowej powieści francuskiej La Jalousie Alaina Robbe-Grilleta z 1957 roku, przetłumaczone w Polsce dopiero w 1975.
Trudno sprecyzować, w którym momencie uznano pisarkę za „plebejskiego astrologa” – jak Stanisława Swena Czachorowskiego określił niegdyś Jan Marx – sytuując jej dzieła w grupie utworów sprowincjonalizowanych, hermetycznych i kobiecych. Niemałą rolę odegrała zapewne bezpardonowa filipika Zygmunta Grenia, który w „Życiu Literackim” z 6 października 1963 roku usiłował skompromitować temat joyce’owski obecny w trzeciej powieści pisarki, tj. w Wizerunku otwartym. „Komentarze typu alkowianego” – dowodził zjadliwie Greń – nie wymagają przecież tak rozbudowanej, literackiej koncepcji psychologicznej, stosowanie narzędzi strumienia świadomości staje się w tych realizacjach wyłącznie stylizacją, a nawet –  mącącym obraz ornamentem. Zarzuty Grenia powielił i zwielokrotnił Julian Rogoziński, którego w studium na temat Głębokich źródeł (1973) zastanawiał nieprzekonujący obraz męskiej sylwetki powieści Karczewskiej: ojca rodziny, Piotra Kamieniarza. Wątpliwość recenzenta mogła stać się źródłem istotnego sporu literacko-politycznego swoich czasów, o ile samej autorce książki stworzono by warunki do wygłoszenia odpowiedniej repliki. Piotr Kamieniarz nie był bowiem polskim modelem Colasa Breugnona – jak zarzucał Karczewskiej Rogoziński – lecz zgodnie z przesłaniem listu 111-ego, miał „stawać się nad-Breugnonem”: dziwacznym, tragikomicznym wyrazicielem i obrońcą „polskich nadziei roku 1970”. Ten skrzętnie maskowany aspekt ostatniej wielkiej sagi powieściowej Karczewskiej zauważył jedynie Stanisław Zieliński – wyimki właśnie jego recenzji postanowiła przedrukować pisarka w drugim wydaniu powieści (1982).
KS 


29 XII 1976 r.

Drogi Sewerynie,

            nie odzywasz się ani słowem, nie wiem, co się z Wami, Warszawistami, porobiło, czy już tak utknęliście we własnych sprawach, że nie ma czasu na kilka słów do przyjaciół dalekich, ale wiernych? Ja przechodziłam przez ten czas ciągi losowe: w ubiegłym roku 8 miesięcy poantybiotykowej drożdżycy, potem 2 miesiące pakowania się i przeprowadzka, poprzedzone takim chodzeniem za nowym mieszkaniem, że koń by tego fizycznie i nerwowo nie wytrzymał; potem nagła i niespodziewana śmierć Stefana w Poznaniu, urządzenie pogrzebu i miesiąc likwidacji jego i naszych wspólnych papierów, bibliotek, rzeczy (podarłam 45 wiader, 5 dużych koszy – szpargałów), przewózka do Łodzi pozostałych rzeczy, potem prawie zawał, potem okropne zatrucie pestycydami, później 3 miesiące strachu przed operacją (albo wyłuskanie guzka, albo rozległa operacja piersi), zakończonego zwycięstwem natury, która sama zlikwidowała nowotwór, jak na razie bez śladu, a w końcu 23 listopada – wypadek, a raczej upadek na oblodzonej drodze na plecy i rąbnięcie w lód tyłem głowy. Wstrząśnięcie mózgu, stłuczenie mózgu i teraz ciągnąca się rekonwalescencja pod nadzorem lekarzy.
Wystarczy? Wystarczy.
Ale – postanowiłam (o ile to pomoże), że to już absolutnie dosyć! Nie życzę sobie. Chcę się zabrać do roboty literackiej. Nie tknęłam papieru piórem przez 2 lata – myślę o powieści. Ale na razie chcę sobie (przy mojej małej rencie ze starego portfelu) ułożyć budżet wznowieniami i dlatego muszę zwrócić się do „Czytelnika“ o wznowienie Głębokich źródeł. Tylko że tam podobno zaszły już duże zmiany, w których nie jestem zupełnie zorientowana. Czy mógłbyś z łaski swojej, przy dzielnej zachęcie Pani Żeni, wziąć pióro do ręki i objaśnić mnie, kto jest teraz kierownikiem działu przy współczesnej, po Sprusińskim, który jak mnie tu informował kto, przeszedł podobno do redakcji literatury obcej? Czy mógłbyś mnie także oświecić – jaką funkcję ma obecnie Ryszard Matuch, pani Szymańska, a z jakimi sprawami można, trzeba i powinno się zwracać do Dyrektora Bębenka? Mam ja bowiem zamiar wszcząć starania o włączenie Głębokich źródeł do tej przedłużonej „Biblioteki XXX-lecia“; kiedyś Sprusiński dał mi do zrozumienia, że to nie tylko od niego (od „Czytelnika“) zależy, ale że wpływ na to mają także inni, jakaś Komisja Zarządu Głównego. Zanim powstała Komisja, oddelegowana była do „Czytelnika“ do spraw „Biblioteki XXX-lecia“ p. Auderska, która podobno opowiedziała się 2 lata temu za zamknięciem listy książek wcielonych (wkrowionych albo wkonionych) do tej Biblioteki z tym, żeby książki raz wkrowione były stale wznawiane i znajdowały się na rynku. Wziąwszy pod uwagę, że w tejże Bibliotece znalazł się w Łodzi wydany jej Owoc granatu, było to opowiedzenie się za własną sprawą.
            Jeżeli więc istnieje ta komisja – napisz, kto do niej wchodzi. I czy jeżeli pan Sprusiński nie jest skłonny włączyć moich Źródeł do tejże „Biblioteki“, czy nie byłoby sensu porozmawiać z dyr. Bębenkiem? Poradźcie, Pollaki, Wandzie, księżnej polskiej, która jeszcze wprawdzie nie leży w naszej ziemi, ale powoli się ku niej nachyla i coś tam chce mieć utrwalonego za sobą.
            To jedno. Drugie, kto jest w „Czytelniku” od poezji, czy Ryszard? Mam wiersze jednej, bardzo utalentowanej młodej poetki, której muszę ułatwić debiut, ale poza Łodzią, bo łódzki debiut się mało liczy. Tu można wydawać, jak się ma już ustalone nazwisko, jak np. Gomolicki (wychodzą tu jego tzw. Dzieła Zebrane, namachał już coś z szesnaście powieści). Jeżeli Ryszard jest od poezji – spróbuję udać się do niego. Ale napisz, gdzie są jeszcze w Warszawie jakieś szanse dla naprawdę dobrej poetki, która kiedyś zajmie – sądząc z jej kilkudziesięciu obecnych wierszy, niezłe miejsce wśród naszych poetów. Dostała już wiele nagród na Konkursach dla Młodych, stypendium Borowskiego, bardzo pozytywnie mówił na jakimś sympozjum o jej wierszach Burek i Błoński. To jest Lucyna Skompska, 27 lat, pisze od 7-9 lat, tzn. od 20-ego roku swego życia.
            I napisz, Sewer, koniecznie co u Was? Jak Żenia ze zdrowiem i swoją cierpliwością do życia i ze swym nader ciekawym pisaniem, jak Ty? Ty, Ty – masz dobrą opiekę i podporę w życiu! Że ja nie spotkałam takiego Żeni w swym życiu, tylko tkwię sama w nim jak kołek w rozebranym płocie.
Pewnie dlatego, dla roz(g)rywki weszłam do Zarządu naszego Oddziału (zanim wstrząsnął mi się mózg, który się rozleciał i nie było go komu sklejać), może mnie różne władze związkowe i niezwiązkowe o to prosiły, mnie – satelitę warszawskiej opozycji Zarządowej!!! Na domiar wszystkiego (złego) niemal zaocznie wybrano mnie wiceprezesem Federacji Związków Twórczych okręgu łódzkiego. Zaocznie, bo zgodziłam się telefonicznie na wpis na zastępcę członka Zarządu najwyżej, aby nie być za bardzo wplątaną w robotę, a jednak aby wejść, aby pisarze mogli tam przeze mnie pilnować swoich spraw. Ale stało się inaczej – i zobaczymy, ile mnie czasu, zdrowia i nerwów będzie kosztowało. Może jednak uda się w Domu Środowisk Twórczych zrobić coś dla „lyteratury“, poezji, dramatu – nie tylko łódzkiego, bo wszak nie zamierzam partykułować. Jest tam ładna salka z estradą.
            Tyle byłoby wieści o mnie i pytań do Was, a teraz serdecznie Was oboje pozdrawiam. Napiszcie dużo, ale nie zupełnie o wszystkim, bo mi tu czasem ciekawscy sąsiedzi podbierają listy. Jestem tu „obca”, Komitet Domowy – to inna „skwera”, nienawykła np. do tego, żeby ktoś miał prócz urzędowej skrzynki pocztowej na dole, także skrzynkę do listów („gończych”) na drzwiach. Na pierwszym zebraniu Komitetu Domowego kazano mi zdjąć skrzynkę z drzwi, a gdy się zdziwiłam dlaczego, oświadczono kategorycznie: skrzynka Pani szpeci dom, nikt nie ma, tylko Pani, każdemu do listów wystarcza zbiorowa skrzynka pocztowa. Powiedziałam im, żeby rozejrzeli się po życiu, świecie i innych domach i zapytałam, gdzie Pan Prezydent Miasta ma wrzucić swój bilet wizytowy, gdy przyjdzie mnie odwiedzić i nie zastanie w domu. Trochę przygłupieli, ale dali mi w końcu spokój, ale jestem pod lupą. Komiczne raczej niż żałosne. Ale tu ładnie – 90% ciszy więcej niż na Kościuszki. 10% odliczam na bicie żony przez sąsiada z dołu, na tubalny głos głuchej babki krzyczącej, a nie mówiącej i na inne zarazy tego gatunku. Ale poza tym – fajowo!

Wanda.

Będę w Warszawie dnia 15 I na zebraniu Komisji Socjalnej.

KOMENTARZ:

Stefan Drewicz zmarł 19 lutego 1976 roku w Poznaniu. Ostatnie lata życia spędzał, występując na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu (w latach 1965-1973, później gościnnie – aż do śmierci) – grał role Laokoona w Achilleis (1968), Durejki w Pierścieniu Wielkiej-Damy (1970), Prezesa w Kordianie (1971). „Jest niewymuszony i wytworny w skąpym geście, charakterystyczny w chodzie, wiersz mówi znako­micie” – wypowiadał się na temat roli Drewicza w Mazepie Andrzej Władysław Kral (Szczecin 1957). W serii „Biblioteka Literatury XXX-lecia” partycypowały wydawnictwa warszawskie: „Czytelnik”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Państwowy Instytut Wydawniczy i „Pax”, a także: Wydawnictwo Śląsk (Katowice), Wydawnictwo Łódzkie oraz Wydawnictwo Poznańskie. Wśród autorów cyklu znaleźli się m. in.: Tadeusz Nowak, Julian Stryjkowski, Bogdan Wojdowski, Jalu Kurek, Roman Bratny, Artur Sandauer i Władysław Machejek. Wśród powieści kobiet wyróżniają się wydania Przygód człowieka myślącego Dąbrowskiej, Fantomów Kuncewiczowej i Dymów nad Birkenau Szmaglewskiej – utworów Karczewskiej brak. 


Irena Szymańska (1921-1999), w latach 1954-1959 pełniła funkcję redaktora naczelnego do spraw literatury polskiej Państwowego Instytutu Wydawniczego, dzięki niej w wydawnictwie doszło do premier dzieł Jarosława Iwaszkiewicza (m. in. Sława i chwała), Stanisława Dygata (Podróż), Mirona Białoszewskiego (Obroty rzeczy) i Witolda Gombrowicza (jedyne do 1989 roku wydanie Ferdydurke w Polsce). Od 1958 do 1976 roku pełniła funkcję zastępcy redaktora naczelnego „Czytelnika”. Tłumaczka dzieł Stefana Themersona i Georges’a Simenona. Autorka polskiego przekładu Upadku Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie Edwarda Gibbona. Stanisław Bębenek (1920-2003), w latach 1964-1967 objął stanowisko dyrektora programowego TVP, następnie – do 1971 roku – pełnił funkcję redaktora naczelnego Państwowego Instytutu Wydawniczego. Prezesem i redaktorem naczelnym „Czytelnika” został Bębenek w roku 1975, pozostał na stanowisku do 1989. Jabłko granatu Haliny Auderskiej (1904-2000) zostało wydane nakładem wydawnictwa „Czytelnik” w 1971 roku, w wydaniu z 1986 roku zostało wzbogacone jednozdaniową notą polecającą książkę: „wstrząsająca historia człowieka, który przeszedł gehennę wywożenia i zniemczania dzieci w ramach hitlerowskiej akcji Lebensborn, która odcisnęła się piętnem na jego dorosłym życiu”. 



Lucyna Skompska (1949- ), debiutowała na łamach „Twórczości” w 1969 roku, w 1974 roku zaś opublikowała w wydawnictwie „Czytelnik” pierwszy tom wierszy pt. Miłość śmierć totalizator sportowy (funkcjonujący jako suplement nr 4 do „Nowego Wyrazu”). Po śmierci Karczewskiej otworzyła w „Tyglu Kultury” dział stałych felietonów zatytułowany Od róż do liter, których wspólny zbiór wydała w 2006 roku nakładem biblioteki miesięcznika. Laureatami stypendium im. Tadeusza Borowskiego byli poza Skompską także: Marta Tomaszewska (1967), Marianna Bocian (1970), Piotr Müldner-Nieckowski (1976) i Marian Kisiel (1989). Tomasz Burek (1938- ), krytyk literacki, historyk literatury, eseista, laureat nagrody im. Stanisława Piętaka w 1972 za tom krytycznoliteracki Zamiast powieści (1971) i nagrody „Życia Literackiego” w 1974 za Dalej aktualne (1973). W 1976 roku podpisał tzw. memoriał 101 przeciwko nowelizacjom konstytucji PRL. Jan Błoński (1931-2009), w latach 50. przedstawiciel krakowskiej szkoły krytyki literackiej Kazimierza Wyki (obok Ludwika Flaszena, Konstantego Puzyna i Andrzeja Kijowskiego). Fenomen „polskiego października 1956” opisał Błoński w tomie Zmiana warty (1961). Znany jako interpretator twórczości Marcela Prousta – autor szkicu literackiego Widzieć jasno w zachwyceniu (1965), a także jako badacz dzieła Witkacego – autor zbioru Stanisław Ignacy Witkiewicz jako dramaturg (1973).
 
KS

 ARTPUB LITERATURA  z dumą obejmuje patronatem wydanie Listów do Seweryna Wandy Karczewskiej.



                „Leżał cicho, z ręką na trzewiach, nogi miał podkurczone. On, ten mój – zdawało mi się do niedawna – wspaniały, mocny, niezniszczalny Staruch, w którym miało się spełnić największe ludzkie pragnienie: pogodnego trwania po kres życia w pełni sił, w nieskażoności umysłu. Ten Grek Zorba tańczący na rumowisku swojego czasu, ten nasz polski Colas Breugnon, zaprawiający strapienia życia boskim trunkiem i przydający smakiem <<małmazji>> uroku jego uciechom i blaskom


             Wtedy właśnie, Filipie, zrozumiałam, że w tym jego niedawnym, imieninowym śmiechu w sadzie pod gruszą, w chełpliwości słów <<zobaczycie, ja was jeszcze wszystkich przeskoczę>>, w drwinie, z jaką rozwalał podmurówkę szopy, w chichocie, z jakim monologował: <<Napoleon padł, a ja, Piotr Kamieniarz, miałbym zostać nietknięty>>, w tym gorączkowym rzeźbieniu ptako-człowieka i w jego <<Carmagnoli>> była nie – czysta radość trwania w pełni sił ciała i umysłu, mimo sędziwych lat, ale rozpaczliwa radość istnienia we wspólnocie ludzkiej – wiedział – jeszcze tylko rok, dzień, jako sprawczej cząstki świata, istnienia za cenę spalania siebie w ogniu i udrękach, w jakich ten świat sam siebie przemieniał i przetrawiał. Radość zżerana przez skrytą czujnie trwogę, ale nie przed grobowym dołem, lecz przed widmem nieużyteczności w tym świecie, nieprzydatności dla burzliwego czasu. To ona właśnie, ta nieprzydatność była dla niego tożsama z nicością. Nie chciał być żyjącym trupem. Chciał do ostatka czuć przepływającą przez siebie pełnię życia.


                       Teraz wiem już dobrze, Filipie, na czym polegała nieprawdziwość mojego mitu wspaniałego, niezniszczalnego Starca, tej sielanki naszkicowanej w <<Drodze do Pensylwanii>>: pod naszym chmurnym niebem, na naszej oświęcimskiej ziemi, nade wszystko w naszym czasie, pękniętym na dwie wrogi epoki, niemożliwe jest istnienie słonecznego, rubasznego Colasa Breugnona, który mówił sobie jak widz w teatrze: <<Z fotela przyglądam się zmianom na tym świecie i słucham sporów młodych ludzi>>. Ten czas rewolucji nie jest wcale łagodny ani pogodny: jest trudny, gwałtowny, a bywa i krwawy. Nie można żyć w nim, nie będąc poruszonym do głębi. Można o tym nie mówić, mówić pełną prawdę jest trudno, nie było do tej pory danym jej mówić, piszę Ci to w dżdżystą noc listopadową roku Pańskiego 1970, jutro dokładnie, 22-ego, kończę półwiecze swego życia, moje serce pracuje coraz słabiej, czy więc doczekam tego czasu, kiedy otworzą się tamy dla pełnej prawdy o całych naszych minionych latach, a jeśli nawet doczekam, to tym bardziej nie będzie to pora na stwarzanie pogodnych, rubasznych Colasów Breugnonów. Kłamliwa byłaby nie tylko postać takiego lukrowanego bohatera w naszym czasie i kraju, ale co najmniej dwuznaczna byłaby wobec naszego świata postawa twórcy takiego sielankowego, więc skłamanego <<bohatera>>. I czy w dodatku <<Carmagnola>> Piotra Kamieniarza mogła być podobna do sprężystego tańca Greka Zorby, dalekiego jeszcze przecież od tchnienia śmierci (a jak dalekiego? kto wie?). We wnętrznościach Piotra rozrastał się już przyczajony drapieżnik i na jego twarz kładł znaki zniszczenia. W ogóle naiwnym lub pocieszającym kłamstwem wobec prawdy losu ludzkiego, nigdy nie wolnego od udręk duszy i cierpień ciała, byłby taki obraz żywota pogodnego, musującego, podobnego do dzbana pełnego miodu czy wina.


                    Piotr prawdziwy, to Piotr szarpiący się w sprzecznościach naszego czasu i w swoich własnych sprzecznościach; naznaczony cechami odchodzącej epoki i uwalniający się z nich nie bez dramatycznej szamotaniny, ukrywanej – póki starczyło mu sił psychicznych i fizycznych – pod pozornie tylko beztroskim, buńczucznym humorem; to Piotr przywiązany do świata rzeczy, jak mrówka do ścian swojego, budowanego przez siebie, mrowiska i zarazem w tym wymiernym świecie szukający swojej mrówczej, piotrokamieniarskiej nieskończoności, ale tropiący i ocierający się ślepym instynktem o tajemnicę istnienia. Piotr prawdziwy to Piotr dramatyczny, tak mocno uczepiony swego ostatniego świata wartości, gdy już mu tylko to zostało, ta robota – w kamieniu, żelazie i drzewie, która w jego pojęciu nadaje godność i wyższy sens istnieniu ludzkiemu i chroni przed odczuciem życia pozbawionego tych wartości jako śmierci, że aż to namiętne, kurczowe przywiązanie zamieniło jego ostatnie miesiące i dni w przerażające widowisko. Nie mogę zapomnieć jego słów, gdy krew ciekła mu z ust, a on szeptał: <<nie rób paniki, bo stracę robotę, a nie robić, to nie żyć, nie rozumiesz?>>, gdy wołał w szpitalu: <<wypuśćcie mnie stąd, wy, oprawcy, ja jestem potrzebny na budowie>>, gdy chodził nieprzytomny, bosy, nocą po korytarzach szpitalnych, obmacywał spaczone drzwi i okna, pytał: <<gdzie mój ołówek, notes, calówka?>>, gdy już umierający szeptał – jakby się nigdy nie miała skończyć jego możliwość <<wbudowywania się w kosmos>>, <<a kto mnie, chorego, niedołężnego starca przyjmie teraz do pracy?>>”.


Por. 

W. Karczewska, Głębokie źródła, Warszawa 1973, s. 355-357.



WANDA KARCZEWSKA W OCZACH INNYCH:



Gdy w roku 1937 ukazała się debiutancka, młodzieńcza powieść Wandy Karczewskiej zatytułowana Ludzie spod żagli, mimo pewnych nieporadności warsztatowych zarysowała się w niej dość wyraziście wielka obsesja moralna, tak charakterystyczna dla prozy dojrzałej już pisarki. Jeśli bowiem odrzucić romantyczno-egzotyczny sztafaż tych pierwocin i odczytać wprost inspirującą je obsesję, dostrzeżemy nieoczekiwanie problematykę, która nabrała szczególnej aktualności po tragicznych doświadczeniach drugiej wojny światowej. Dramat bohaterów Ludzi spod żagli trzeba bowiem rozpatrywać w kategoriach dolus eventualis, zamiaru wynikowego. Człowiek, zdaje się nam mówić autorka, jest winien zbrodni, nawet jeżeli sam nie zabija. Wystarczy, że pragnie, aby nastąpiła lub na nią przyzwala

Czy było to przeczucie nadciągającej nieuchronnie katastrofy wojennej, która zaktualizowała postawione w powieści pytania, czy tez rezultat świadomie obranej drogi pisarskiej? Dość długo musieliśmy czekać na odpowiedź, gdyż Karczewska zamilkła na przeszło dwadzieścia lat jako prozatorka. Były to, dodajmy od razu, lata wypełnione twórczością poetycką zamkniętą w sześciu tomach wierszy. Okres terminowania lirycznego miał zresztą istotny wpływ na kształt prozy przyszłej autorki Głębokich źródeł. Gdy w roku 1959 przeprowadzałem z nią wywiad dla Odgłosów, Wanda Karczewska powiedziała mi wówczas:
               
„Doświadczenia poetyckie spełniły w moim życiu i pisarstwie podwójną funkcję. Poezja zawiera w sobie, zwłaszcza w tym gatunku, jaki ja uprawiam – liryki refleksyjnej – immanentną cechę, właśnie refleksję, która sprzyjając spoglądaniu na przeżycia osobiste z perspektywy spraw ogólnoludzkich, pozwala znaleźć dystans do cierpień i klęsk własnych. I to właśnie poezja – mowa symboli, metafor, skrótów myślowych, pozwalająca na syntetyczne widzenie i ukazywanie świata – uformowała gatunek uprawianej przeze mnie prozy, w niej zaś spojrzenie na wojnę jako zło totalne. Wojna w mojej prozie stała się wielką przekładnią, zagęszczeniem zła, w którym rozstrzygają się sprawy nie tylko życia i śmierci fizycznej, ale także śmierci psychiczno-moralnej”.
  
Ta formuła przemówiła plastycznie w ogłoszonej po dłuższej przerwie powieści Odejście. W osobie Piotra odnajdziemy jednocześnie prototyp innych bohaterów prozy Karczewskiej stanowiących stale zresztą modelowane, sięgające coraz głębszych warstw ludzkiej psychiki alter ego autorki. Mimo wszystkich różnic jest przecież coś, co jednoczy Piotra z Odejścia, Michasia z Dzbanka mleka (tom opowiadań: Partia golfa), Pawła Sikorę z Wizerunku otwartego i Marię z Głębokich źródeł. Wszyscy oni znajdują się przecież w sytuacji skrajnej, na granicy unicestwienia psychomoralnego, i próbują się wydźwignąć ze swego stanu poprzez zawierzenie wartościom humanistycznym, poprzez żmudne poszukiwania pierwiastka ludzkiego, który nawet w sytuacji nieludzkiej okazuje się najpewniejszą drogą ratunku. Podobne motywy odnajdziemy zresztą w innych książkach Karczewskiej, choćby w ogłoszonym stosunkowo niedawno tomie opowiadań Linia światła. I chociaż bohaterowie prozy Karczewskiej to najczęściej ludzie boleśnie i dotkliwie doświadczeni przez życie, w książkach pisarki nie ma tego nieznośnego, panoszącego się tak często w literaturze polskiej tonu „zrozpaczeństwa”, jak by to powiedział Julian Przyboś, jałowej rezygnacji. Bohaterowie powieści Karczewskiej reprezentują zazwyczaj czynną postawę wobec świata, heroiczny humanizm. Może najmniej z tej postawy ma malarz Piotr z Odejścia, które jest wszak książką o klęsce; klęsce jednostki uosobionej poprzez obłęd bohatera i klęsce o rozmiarach totalnych, klęsce europejskiej tradycji humanistycznej, bo przecież nawiązuje w niej Karczewska do doświadczeń „polskiego Września”, kiedy trzeba było gwałtownie zrewidować swój stosunek do bezradnej w tamtym momencie kultury. Dostrzegł to zresztą, omawiając Odejście w „Twórczości”, zmarły przedwcześnie Ryszard Zengel. Obłąkany Piotr, utraciwszy po przejściach pierwszych dni okupacji świadomość miejsca i czasu, stając w oknie doznaje wrażenia, że stał się przezroczysty, odsłonięty dla wszystkich:

„ – Co robisz Piotrze? – spytała Maria.
– Ciiicho! – przyłożył palec do ust, wskazując oczyma tamtych na ulicy – Nie ma mnie.
– Schowaj się jeszcze bardziej, przecież widzą cię, stoisz w oknie.
– To nie ja! – odparł z wyrzutem.
– Ach... racja, przepraszam cię, zapomniałam...
Teraz, od kiedy go nie było, rozumieli się nareszcie, jak nigdy w życiu”.
               
Zdania tu zacytowane, które stanowią finałową scenę Odejścia, świadczą o tym, że Karczewska nie znalazła tutaj jeszcze dostatecznie wypracowanej formuły heroicznego humanizmu, choć sama książka stanowi bardzo istotny etap jej pisarskich poszukiwań. W powieści tej uwydatniły się przecież bardzo wyraźnie walory formalne prozy pisarki, wielopłaszczyznowość narracji, i syntetyzujące widzenie rzeczywistości, rezygnacja z opisowości na rzecz psychologizacji.

Jeszcze wyraźniej określiła Karczewska charakter swojej prozy w Wizerunku otwartym. Można by tę powieść nazwać próbą adaptacji dla potrzeb literatury filozofii egzystencjalnej, gdyby nie pewien zamysł polemiczny, dość zresztą wyraźny, gdy się uwzględni czas, w jakim ta książka powstała w opozycji do modnej w naszej prozie lat sześćdziesiątych „pochwały nieszczęśliwców”. Minimalizmowi bohaterów tamtych książek przeciwstawia Karczewska w osobie Pawła Sikory człowieka poszukującego o postawie otwartej. Najwyższą wartość upatruje zarazem w dochodzeniu do prawdy o samym sobie, aby wybór światopoglądu był jednocześnie akceptacją świata. Bez samopoznania, zdaje się mówić autorka, choćby ten proces był najbardziej bolesny, nie osiągnie się nigdy pełni człowieczeństwa.
                 
Nurt refleksji egzystencjalnej stanowiący tworzywo Wizerunku otwartego znajduje swoje uzupełnienie w ogłoszonej przed paroma tygodniami powieści Głębokie źródła. Już sam zresztą tytuł tej książki wskazuje na to, że autorka stara się dotrzeć niejako do korzeni swego pisarstwa i to chyba nie przypadek, że powieściowa Maria jest, jak Karczewska, pisarką.
                
„Świadoma zgoda na bełkot jest kłamstwem; fałszerstwem trąci samo postanowienie celowego ujęcia Słowa w formę spontanicznego bełkotu” – rozmyśla Maria. W innym miejscu pogłębia tę myśl:
                
„Na co ja liczę? – Nie umiem sobie jeszcze odpowiedzieć – bo nie na żadną mistyczną (może raczej – zmistyfikowaną) siłę Słowa. Na zobojętnienie (uciszenie) pod jego wpływem wobec porażającej mnie materii życia (tworzywa)? A po cichu (podświadomie) na scalenie siebie w Słowie?”.

 Ale mimo tych refleksyjnych, bliskich esejowi, partii książki wahałbym się nazwać ją powieścią warsztatową, powieścią o powstawaniu powieści, choć autoświadomość pisarska wycisnęła na tej prozie istotny, zauważalny ślad. Choćby przez bezpośrednie odautorskie już wyznanie, choć także włożone w usta Marii, że pisanie jest przezwyciężeniem rozpaczy. Struktura i problematyka Głębokich źródeł jest bardziej złożona i takie jednowymiarowe widzenie bardzo by ją zubożyło. Są one przecież jednocześnie, a może przede wszystkim, powieścią egzystencjalną i kto wie, czy dla odczytania filozofii tej książki nie będzie najwłaściwsze wnikliwe prześledzenie drogi życiowej Małgorzaty Kamieniarz, która w obliczu śmierci osiąga wreszcie prawdę ostateczną:
                
„Nie istnieje żadna inna wartość jak dobrze przeżyte ludzkie życie, którego nie zżera egoizm, egotyzm, ambicja i próżność wytrawiająca człowieka na popiół. – – ”.
                 
Ale niewzruszalną prawdę Małgorzaty można przecież korygować doświadczeniem Piotra Kamieniarza czy tez Wiktorii Zawiślak, która oddaje własną siostrę w ręce gestapo. Karczewska mnoży nieustannie plany czasowe i punkty widzenia, snując przed oczami czytelnika niesłychanie złożoną fakturę rzeczywistości, przeciwstawia postawy bohaterów i racje równie kategorycznym racjom drugiej strony. Ale ten bogaty, psychologiczny relief ma jednocześnie układ odniesienia spajający całość w wyważoną, zamkniętą strukturę. Jest nim pochwała heroicznego humanizmu stanowiącego właściwy temat książki, owo poszukiwane, najgłębsze źródło.
             
Krytyka, a zarazem przywiązanego czytelnika książek Wandy Karczewskiej musi cieszyć, iż autorka udowodniła raz jeszcze, że jest dziś najwybitniejszą żyjącą pisarką polską. Nie waham się też umieścić Głębokich źródeł pośród szczytowych osiągnięć współczesnej polskiej prozy psychologicznej ostatniego trzydziestolecia.
 
Konrad Frejdlich, „Odgłosy” nr 21 (810), 27 maja 1973 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...