Kameleon? Lwowskie dzieciństwo i młodość wzbogacane rodzinnymi wyjazdami Maryli i Wacława Wolskich do Portugalii, Włoch i Francji... Jak podaje biograf, „w 1933 roku zdała egzamin w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i do 1937 występowała w Teatrach Miejskich we Lwowie”. Podczas wojny więźniarka we lwowskich Brygidkach, a następnie w Kijowie, Odessie, Charkowie, Chersoniu, Starobielsku, Moskwie i Kotłasie. Inna śmierć Wergilego? Finałem niekończącej się katabazy stało się zesłanie Beaty Obertyńskiej do łagru w Workucie, wreszcie: zwolnienie w 1941 roku wskutek postanowień układu Sikorski-Majski. Córka Maryli Wolskiej dołączyła wówczas do nowo sformułowanej w Kazachstanie Pomocniczej Służby Kobiet przy Armii Polskiej. Przeszła szlaki korpusowe: irańsko-palestyński oraz egipsko-włoski. Dopiero w 1944 roku osiadła w Londynie, stając się z czasem głosem wiodącym polskiej literatury emigracyjnej w Anglii. Potwierdziły to nagrody i wyróżnienia: w 1967 otrzymała nagrodę <<Przeglądu Powszechnego>>, w 1974 nagrodę Fundacji A. Jurzykowskiego w Nowym Jorku. Na 4 lata przed śmiercią (zmarła 21 maja 1980 w Londynie) została uhonorowana złotym medalem – nagrodą Grona Przyjaciół Poezji Polskiej w Detroit, z okazji dwustulecia USA i olimpiady w Montrealu.
„Słowo Otawa w tytule tomu, który został opublikowany w Jerozolimie w roku 1945, oznacza drugi pokos traw” – wyjaśnia w posłowiu do najbardziej enigmatycznej powieści Obertyńskiej, Oamô Wojciech Ligęza. „Metafora wskazuje na powtórne zaistnienie wyboru wierszy z dwudziestolecia w wojennej przestrzeni kultury, a zarazem na początek nowego okresu twórczego”. Summę poetycką Obertyńskiej przyniesie jednak dopiero książka Miód i piołun wydana w roku 1972. „Spontaniczna akceptacja piękna i mądrości natury napotyka tu na odczucia żalu – wygnania, samotności, pożegnań z małą i dużą ojczyzną, elegijnych rozliczeń z całym życiem”. Wielkie prozy poetki emigracyjnej dopiero nadejdą i jak często w wypadku pisarek tego okresu: makroformy takie, jak dokument i powieść okażą się dopełnieniem, a nawet jakościowym przezwyciężeniem wiersza. Z jednej strony – perła memuarystyki z 1974 roku, stworzona z opowieści Maryli Wolskiej (zmarła w 1930 roku) i Beaty Obertyńskiej, zatytułowana Ze wspomnień: podzielona na dwie części – Quodlibet, część matki i Quodlibecik, część córki. Z drugiej – wspomnienia łagrowe samej Obertyńskiej Z domu niewoli oraz powieść eksperymentalna w duchu Conradowskim, Oamô.
Gwieździste mlewo
Ociągliwym obrotem
jak kamienie na żarnach
noc koliście ruszyła nad światem…
Latem ciężka i parna
Złote ziarna rozmiażdża,
Złote ziarna w krążeniu rozgniata.
Aż się gruba osypka,
migotliwa i sypka
rozsypała w zaświatach –
Aż się cała roztarła
w grys od blasku ościsty,
aż się wszechświat wieczysty
gwiezdną mąką tą zatchnął do dna –
Z tomu: Otawa (1945).
W domu niewoli
Wszystko zalane jest teraz różanym sorbetem zachodzącego słońca. Glina ma tysiące puszystych odcieni, smug i plam, coś niby lewa strona ćmich skrzydeł. I może dlatego Buchara zaschła mi w pamięci taką właśnie malinowo burą, głuchą od pyłu ćmą.
W połowie drogi Helena dostaje ataku kamieni nerkowych i kuląc się z bólu woli biec truchtem przy karawanie, niż dać się tak wytrząsać. Wreszcie wielbłąd zbacza z gościńca i zapada w piaszczyste polne drogi. Wtedy dopiero Uzbek zwalnia tempo. Raz po raz na czas niedostrzeżone, przydrożne drzewa przemiatają nam zziębnięte policzki piekącymi prętami. Ból dochodzi nas wprawdzie z dużym opóźnieniem, ale mija tak samo – ociągliwie.
Jest późna noc, gdy docieramy wreszcie do kołchozu. Nie widać nic prócz jednego światełka w oknie. To Klub. Zwlekamy się z kulbaki. Jesteśmy od pasa sparaliżowane jakby. Przedziwne , nigdy jeszcze nieznane uczucie, że nas jest tylko – pół. Od pasa ani śladu nikogo. Helena, choć sama skulona z bólu, chce nas dźwignąć jak popsute lalki, rozciera, pociesza, zapewnia, że to chwilowe, że to z zimna, z tego obłędnego tłuczenia się po siodle, a my grzebiemy się w piasku i nie możemy w żaden sposób nawiązać kontaktu między naszą wolą a tymi popsutymi nogami.
Klub to długa, płaska izba z klepiskiem, popodpierana bielonymi słupkami. Dwie od ściany ku środkowi pochyłe płaszczyzny prowizorycznych nar, pełne znajomych w kształcie i kolorze śpiących, zwiniętych kłębków. To nasi. Ci, którzy przyjechali tu dziś przed nami. Naftowa, na ziemi stojąca lampa podświetla izbę od spodu i wyżera nawykłe do ciemności oczy.
Raissa – czyli zarządzająca kołchozem Uzbeczka, baba młoda, w białej jedwabnej podwice, pluszowym tułupie i wysokich butach – rozdaje nam po garści suszonych morelek i po pół lepioszka. Gada coś, czego nie rozumiemy, i szczerzy w uśmiechu białe, drobne zęby. Stoi tuż nad lampą, więc jej dziąsła lśnią wilgotnie jak białoróżowa emalia.
To było ostatnie, co zapamiętałam z tej nocy.
B. Obertyńska, W domu niewoli, Warszawa 1991, s. 287-289.
*
* *
O maminym „kręcidle”
Zaczęło się, jak sama pisze, od kręcenia piąstką w powijakach jeszcze prawie… Potem przez dłuższy czas był ów haczyk do pieca. Ten, powoli zarzucany, ustąpił miejsca specjalnemu przyrządowi, który przeszedłszy szereg przepoczwarczeń zastygł w formę ostateczną, właściwą i najdoskonalszą, a przekazaną małoletniemu medium przez jemu tylko wyczuwalne prądy i napory.
Był to drążek leszczynowy – nie „osikowy kołek”, jak w bajkach – gładki, bez sęków. Musiał mieć korę i być cały tej samej grubości. Szczyt jego i dół były zaokrąglone dość niedbale, właśnie tak, jak można kozikiem świeży patyk ostrugać i wygładzić. Żadnych ozdób. Żadnych odmian. Był zawsze idealnie taki sam. Opowiadał mi wuj Adam, brat mojej Mamy, że w czasie wakacji systematycznie przez niego wędzone i chowane przez nią „krędzidła” odrastały bez trudu, bo je Mama zawsze umiała odtworzyć z idealną wprost dokładnością. Były zawsze tak samo ciężkie i co do milimetra tak samo długie, choć je Mama wycinała na oko nie mając już poprzedniego wzoru.
Z „kręcidłem” w ręce stawała Mama na byle wzniesieniu (w pokoju: stołeczek, podnóżek, przewrócona dnem do góry szuflada; w ogrodzie: kamień, schodek czy kretowina choćby) i prawe ramię do łokcia silnie cisnąc do boku, pionowo w dłoni trzymanym „kręcidłem” wykonywała ruchy koliste, powolne, z samego przegubu tylko, w kierunku odwrotnym niż wskazówki zegara. Jak sama to określa, „wierciła” powietrze od spodu, miarowo, dokładnie, wpatrzona z natężeniem w skrawek białego papieru, nicią na okrętkę przytwierdzony do szczytu drążka.
B. Obertyńska, Quodlibecik, [w:] M. Wolska, B. Obertyńska, Wspomnienia, Warszawa 1974, s. 294-295.
O Mamie i o Staffie
– Staff był najmilszym kompanem, jakiego sobie można wyobrazić – wspominała Mama po latach. –
Bystry, dowcipny, łatwy i zawsze na swoim miejscu. Zupełnie osobno byłam mu wdzięczna za to, że się nigdy we mnie nie kochał. Byłam wtedy młoda i ładna, więc mógł… Na szczęście nigdy tego nie robił i dlatego mogło być tak, jak było.
Nie umiem dziś w pamięci ustalić wszystkich dat i lat owej „staffowskiej” u nas epoki, wiem tylko na pewno, że w roku 1904, w czasie najbujniejszego w gości lata, był także na Storożce i on. Mieszkał z wujem Adamem w pokoiku przy drewutni, pisał wiersze, chodził na wycieczki, pozował Sojce Albinowskiej do portretu, bawił się z nami w łapankę i – jak Anioł Stróż – uczył trzyletnią wówczas Lelę chodzenia po najwęższej kładce świata, bo po poręczy starożańskiej werandy.
Być może, że to właśnie tego lata i chyba w czasie jakiegoś „rymowanego sekretarza” posypał się między Mamą a Staffem szybki, krótki dialog, który w opowiadaniu doszedł mnie po latach:
Mama: Są słowa, do których nie można dobrać rymu.
Staff: Nie ma takich słów.
Mama: To niech mi pan znajdzie rym do: kobza.
Staff: (bez zająknienia) Marobza.
Mama: Co to jest marobza?
Staff (rzeczowo): Rym do kobza.
Ową „marobzą” określało się potem u nas wszystko, co albo nic nie znaczyło, albo nie było do niczego podobne. Uniwersalne, umowne słówko, które – gorzko powiedzieć – przetrwało na Zaświeciu Staffa!
B. Obertyńska, Quodlibecik, [w:] M. Wolska, B. Obertyńska, Wspomnienia, Warszawa 1974, s. 454-455.
Ofiarowując jej Boską komedię we wspaniałym swoim przekładzie opatrzył egzemplarz dedykacją, będącą wymownym hołdem złożonym młodej jeszcze poetce przez wytrawnego znawcę wielkiej literatury świata. Napisał: „Maryli Wolskiej – mistrzyni polskiego słowa”. Porębowicz musiał być z rodzicami od dawna w bliskich stosunkach, skoro go poproszono, aby się w moim imieniu wyrzekł szatana i wszelkich spraw jego. Nie wiem, od czego to się zaczęło: czy Porębowicz nie lubił wierszy Staffa, czy sam Staff czymś go drażnił, czy drażniła go cała jego zażyłość z Zaświeciem, czy wreszcie, mały, zadzierzysty, pewny siebie, uważał, że raczej jemu patrzy się rola literackiego satelity „mistrzyni słowa” – nie wiem. Fakt jednak, że coś go musiało w całej tej sprawie mulić, bo raz – a działo się to podczas pobytu Mamy w Zakopanem – Porębowicz widząc całe towarzystwo (wśród którego była i Mama, i Staff) zbliżające się do punktu zbornego, powiedział niby do siebie, dość jednak głośno, by stojący obok mogli usłyszeć:
– Oto nadciąga pani Wolska ze swoim Staffem… o, pardon!... chciałem powiedzieć: ze swoim sztabem…
B. Obertyńska, Quodlibecik, [w:] M. Wolska, B. Obertyńska, Wspomnienia, Warszawa 1974, s. 447.
BEATA OBERTYŃSKA W OCZACH INNYCH:
Konwencja prozy psychologicznej zostaje wykorzystana w Oamô, ale w innych połączeniach. W Oamô zasadnie dopatrywać się można inspiracji Conradowskich. Szaleństwo tropików, zło i niepokój miejsca, konflikt nierozumiejących się nawzajem kultur, zagadnienia moralnej odpowiedzialności czy konfrontacja rojeń z trzeźwymi wyjaśnieniami na ten trop wskazują. Problematyka kojarzy się z Szaleństwem Almayera, konstrukcja przypomina Lorda Jima.
Wyrafinowana proza Oamô posiada szerokie spektrum literackich stylów. Wypróbowany styl fabularny, czyli odnalezienie rękopisu, spotyka się z nowoczesnym autotematyzmem (pisaniem o pisaniu), dziennik umierania z wyznaniami lirycznymi, egzotyczna podróżnicza opowieść z introspekcją, szkice wierzeń religijnych Oceanii z popularną powieścią grozy. Umieszczając akcję w najdalszej prowincji archipelagu, na wysepce Tamarau, która nie wiadomo, czy naprawdę istnieje, Obertyńska uzyskuje efektowną oprawę dla odwiecznych ludzkich problemów, ale również wzmacnia literacką umowność kreowanego świata.W Oamô, najlepszym, jak się zdaje, przykładzie sztuki prozatorskiej Beaty Obertyńskiej, najmocniej ujawnia się, dzielona z czytelnikami, radość opowiadania.
W. Ligęza, Posłowie do Oamô, Kraków 2001.
Wprowadzana do utworu Beaty Obertyńskiej symbolika pełni rolę szczególnie ważną. „Ociągliwym obrotem – pisze poetka – jak kamienie na żarnach, noc koliście ruszyła nad światem”. Noc nad światem i symbolika koła – wspominałem przed chwilą już o niej, ale wyeksponujmy to mocniej: koło kamieni żarnowych, koło horyzontu, koło świata, kosmiczny kolisty rytm natury odbywający się nieustannie w wymiarze czasu. Wobec zagrożeń, niepewności, jakie niesie historia, człowiek może czuć się bezpiecznie, współuczestnicząc w misterium przyrody i kosmosu. Poszukuje przestrzeni, w której panuje ład i harmonia. Ale i tutaj symboliczna noc opanowuje przestrzeń. Zachwiany zostaje symboliczny sens koła – synonimu ciągłości, idealnego ruchu, cyklicznych egzystencji. Nie zapewnia on już człowiekowi wewnętrznej homeostazy. W jego obrotach tracą moc, w wymiarze wszechświata, odwieczne atrybuty.
Z. Andres, Kręgi wyobraźni rustykalnej. O poezji Beaty Obertyńskiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz