W środowisku literackim
znany był jako Marek Eiger. Rozstrzelano go w Palmirach – Seweryn Pollak i
Jerzy Andrzejewski zaświadczali niemal jednym głosem: krzyczał w „budzie”
dojeżdżającej na miejsce egzekucji. „Nie mogę go sobie wyobrazić w więzieniu na
Pawiaku”, dodawał ten pierwszy. Paweł Hertz okazał się jeszcze bardziej
złowieszczy: „Zamęczyli go ludzie, mówiący językiem, z którego tak pięknie
tłumaczył. Gdyby Marek żył, mógłby nam pewnie powiedzieć, że ich język był mu
obcy i nieznany, że brzmiał inaczej niż ten, którym Goethe pisał Clavigo. Ale Marek nie żyje i nie
pozostało po nim nic”. Tymon Terlecki dość szybko domyślił się przyczyny
uwięzienia Napierskiego – miała być to cena za „zbrodnię literacką”, jaką stał
się polski przekład powieści Remarque’a, Na
zachodzie bez zmian. „To, co pamiętam, co myślę, co piszę dziś o Stefanie
Napierskim” – wyznaje poraniony Terlecki – „przenika smutek znany może tylko
mężczyznom, smutek utraty przyjaciół, których zdobywa się wcześnie, trudno i na
całe życie. Z nimi umiera nasza młodość, nasz heroizm, nasza ofiarna zaborczość
w świecie duszy. My umieramy”.
Za życia Napierskiego jego poezja przyjmowana była dość osobliwie. Podobnie jak jej autor – uznawany
za kapryśnego barona krytyki literackiej, co krok oskarżany o snobkiewiczostwo
i przerafinowanie. „Okazało się, że model <<chudego literata>>
pokutuje jeszcze w umysłach, które uchodzą za światłe” – gorzko kwitował Adam
Ważyk – „ośmieszano go w anegdotach. Kpił sobie z niego Karol Irzykowski, kpił
sobie z jego bezradności, podczas okupacji kpił obrzydliwie”. Wydawało się
niemal pewne – bogacz Napierski, Żyd o skłonnościach homoseksualnych, wcześnie przechrzczony
zgodnie z rytem katolickim, musiał traktować literaturę jako poligon stworzony
dla swoich uciech, salon zabaw, kącik kaprysów. Terlecki wskazał dwa
katalizatory tej specyficznej, podekadenckiej twórczości: jednym z nich był
Thomas Stearns Eliot, drugim zaś – André Gide. W 1937 roku Napierski założył
własnymi siłami apolityczne i aprogramowe pismo „Ateneum”, w którym z czasem
pojawili się w zaskakujących, nietypowych dla czytelników konstelacjach:
Przyboś, Czechowicz, Świrszczyńska, Miłosz i Chwistek. W 1922 roku
poślubił Irenę Tuwimównę, 15 lat później o jej bracie wydającym Treść gorejącą pisał jako o „kreatorze
mimowiednie zakochanym w zagładzie, który przez całopalenie ślepy przedziera
się do regeneracji”. W jego wyglądzie było coś nieznośnego dla oka: „Mały, rudy
człowiek o nieprawidłowym owalu twarzy budził u wszystkich moich przyjaciół
liczne zastrzeżenia” – zaświadczał z ciepłym niesmakiem Jarosław Iwaszkiewicz.
Por.
J. Andrzejewski, I cóż, że przemija?, [w:] S. Napierski, Wiersze wybrane, Warszawa 1983.
P. Hertz, O Stefanie Napierskim, [w:] tamże.
S. Pollak, Wspomnienie o Stefanie Napierskim, [w:]
tamże.
T. Terlecki, Stefan Napierski rozstrzelany przez Niemców
w więzieniu w 1940 roku, [w:] tamże.
A. Ważyk, W stronę Marka, [w:] tamże.
J. Pasterski, Tristium liber. O twórczości literackiej
Stefana Napierskiego, Rzeszów 2000.
J. Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień, Poznań 2010.
T. Kaliściak, Katastrofy odmieńców, Katowice 2011.
Do mojej maszyny do pisania
Z ogarniętego płomieniem Wiednia moja znajoma pisze
korespondencje. O, rewolucjo, kiedyż zastukasz w klawisze!
Czarne litery wyskakują z nicości
i owijają mi szyję w szarfę z płomieni, stryczkiem miłości
niemożliwej. Zgłoska za zgłoską, to jedno mnie kamienuje imię
nagiego na placu publicznym. Jest ciężar nad wszystkie inne:
niepodobieństwo kochania. Od tego się ginie.
Czemu rozstrzeliwujesz codziennie, mechaniczny serafie,
pracowity aniele, przed którym obronić się nie potrafię,
gdy strzelasz buntem liter, entuzjazmem płonący Chaplinie!
Latem, och jakżeż smutne wołanie w mieście kukułki,
Choć siebie nie czas żałować, gdy ogromnieją smutki,
Jutro już może za późno! Śmierci ukryta w machinie!
Rewolucjo, któż mnie wypowiedzieć zdoła,
Gdy nieznany jest tobie dźwięk mowy ludzkiej ani szelest anioła?
W sanatorium w Szwajcarii zmarł znajomy muzyk,
niedawno żartowaliśmy w tramwaju. Oto ta, którą uchwycić najtrudniej, muzyka
życia. Utrwalić
któż ją zechce, kiedy mózg sobą zapalisz?
Gaszący pożar zmysłów przechodził, ale utonął na fali.
Rozejm sekundy. Jak noce księżycowe mnie struły!
Cokolwiek bym uczynił, już tylko będę ozdrowieńcem! Nad dawnym listem
pochylę się... O, samotności ponad wszystkie,
samotności wzruszenia. Być wreszcie nieczułym!
Gdy po nocach bezsennych roczniki przerzucam
pism starych, naprawdę czemuż się zasmucam?
Cóż wreszcie, prócz miłości, pozostaje? Księgi.
Ach, te śmierci figury, jak nabojów wstęgi
na mitraliezie. Tak, cóż zostaje, cóż śmierć wynagrodzi,
gdy na pustyni świata miłość nas zawodzi?
Dziś wieczór z wszystkich okien słychać sentymentalną melodię,
myślę o tobie. Niech bym raz jeszcze ujrzeć cię mógł, o to się modlę,
nie mówię, dotknąć ręki. O, nie, to za wiele.
Choć skrawka sukni. W proch się roześcielę
i będę całował ślady stóp. Tak się upodlę.
Ty nie wiesz o tym. Pewnie nigdy się nie dowiesz,
na mój wzrok pełen męki ukłonem odpowiesz
i wyminiesz jak każdego po drodze człowieka.
A jam cię po nocach olbrzymich i pustych czekał,
a jam cię w książkach po kolei śledził,
o, śmierci moja! Jużem cię wyprzedził,
jużem daleko zostawił za sobą. A teraz
wyrwę się rękom widmowym. Kawał po kawale
zostawię. W szumie deszczów łzy się leją. Nie bronię się wcale.
Trzeba w cel wierzyć, aby chwycić się obrony.
Kiedy się matka doń przybliża z cicha,
młody kot na grzbiet się rzuca, powietrze czterema łapami odpycha,
tak my walczymy z losem - niezupełnie na serio. I ulegamy najczęściej.
Na oknie krzew wypuszcza nowy pęd zielony,
jeśliś nie wiedział dotąd: to właśnie jest szczęście.
W domu, gdzie mieszkał Wiktor Hugo, pamiętam, chórem śpiewały dzieci
(niewielkie szkolne podwórze),
a skwerem przez plac przechodził mądry Pan Bóg, ten stary rekwizyt: wariat z workiem na plecach.
Nie czas żałować aniołów, kiedy pachną róże.
Nawet pestkę wypluwam z niechęcią: jest jak gwiazda spadająca.
Oto unieśmiertelniłem siebie, powracam ci słowo.
Underwoodzie przenośny, zbuntowany aniele,
pisz manifesty, to jest tak niewiele,
triumfujące...
Z tomu: List do przyjaciela, 1928
Poemat
Tu pożegnałem cię o północy na rogu ulicy, przyjacielu,
Pod srebrnym cieniem łukowych lamp mówiliśmy o niebezpieczeństwie przyjaźni.
Cóż możesz wiedzieć o nim, ty romantyczny podróżnik, ja jeden jestem na nie wydany,
Ty masz wdzięk gentlemana, tańczącego po obcych ambasadach,
A ja kiedy pachną róże, wstydzę się serca i znużenia.
Wszystkie drogi prowadzą mnie do zdrady, jak fletnia
Uwodząca za ścianą sceniczną młodości, za trzepotem liści klonowych.
Pamiętam dawne drzewa o listkach srebrzystych w księżycu,
Gdy jeszcze wierzyłem w możliwość miłości jak młody Alfred de Musset.
Przyjacielu! powracasz z dalekiej podróży, z miast
o nazwach legendarnych, a ja pragnę zamieszkać na cichej prowincji
(Są takie uliczki w Warszawie, gdzie nic śmierci i natchnienia nie rozprasza),
A kiedy dojrzę z okna przybranego w staroświeckie doniczki, czarne auto, lśniące na zakręcie,
I ciebie w anachronicznym cylindrze, wychylę się.
I będzie to pocałunek Judasza.
Z tomu: List do przyjaciela, 1928
Napierski oczami innych:
„Ostatni raz widziałem Marka z początkiem października, na
krótko przed jego aresztowaniem. Szedł środkiem wyboistej, bo jeszcze nie
całkiem odgruzowanej jezdni, śmiertelnie zagubiony, zbiedzony i pusty w ten
szczególny sposób, w jaki pustką może straszyć człowiek wydrążony
nieszczęściem; krótko z nim rozmawiałem, lecz dostatecznie długo, aby mnie
zniechęcił i zniecierpliwił płaczliwym uskarżaniem się na straty, jakie był
poniósł, sprawiał takie wrażenie, jakby poza gniotem tych spraw osobistych nic
go nie obchodziło i nic z tego, co się stało i dzieje nadal, do jego
świadomości nie docierało.
Później już w roku następnym, gdy rozeszła się wiadomość, że
Marek został na Pawiaku rozstrzelany, nieraz czyniłem sobie wymówki, iż
wówczas, na Mazowieckiej, nie okazałem mu serca, choć nie jestem pewien czy w
stanie, w jakim się znajdował, mogło mu na tym zależeć. Nadmiar cierpienia
staje się nieczuły na gesty pomocy i pociechy. Nieraz także rozmyśli wałem, jak
przeżywał swoje chwile ostatnie i czy strach, jeśli go nie opuścił, mógł mu być
pomocny, ponieważ strach – aż śmieszne to powiedzieć – sprawia, iż człowiek
czuje się, jakby w krótkie westchnienie grozy mniej samotny. Podobno
rozpaczliwie krzyczał”.
„Był niskiego wzrostu, niezgrabny, niewydarzony cieleśnie, po
prostu brzydki, lecz przewrotność inteligencji, którą posiadał wysoce
rozwiniętą, sprawiła, iż ta brzydota nie była odstręczająca – tylko śmieszna. A
jakby pragnął wynagrodzić sobie własne fizyczne niedostatki – był szczególnie
uwrażliwiony na piękno młodzieńczych kształtów. Niestety, te uroki dość często
strącają urzeczonego w piekło pokrętnych pożądań i gorzkich niespełnień. Myślę,
iż Marek posiadał wiele wrodzonej dobroci, lecz rzeczywistość nie odpłacała mu
pięknem za nadobne.
Nie sposób przewidzieć jakby się potoczyły losy Marka, gdyby
danym mu było żyć dłużej. Wszelkie w tym względzie domysły nie mają sensu.
Jedno jest pewne: miałby szansę, aby zawrzeć z życiem przyjazny pakt. Ale tylko
– szansę. Na moje rozeznanie – nikłą”.
„Ostatni raz pełnym, jak rzadko, werwy i ochoty życia widziałem Marka w
lutym 1939, gdy przyjechał do Wisły, a tam właśnie wzbogacony po Nagrodzie
Młodych, spędzałem zimowy czas; i to właśnie wtedy we trzech, my dwaj oraz
Czesław Miłosz, który przyjechał na kilka dni, żeby mnie odwiedzić, wybraliśmy
się pewnego dnia na Baranią Górę. Wiadomo, jak też ta rozłożysta góra jest
śmieszna i głupia. Ale czas był piękny – słoneczny, dużo śniegu. Lecz nam przy
schodzeniu zalesionymi stokami Baraniej coś się pokićkało w kierunkach i zapadł
wczesny zimowy zmierzch, potem zaraz ciemność, a my, po pas brnąc w śniegu,
wciąż nie mogliśmy odnaleźć drogi do schroniska na Kubalonce.
Obaj z Czesławem byliśmy dość
młodzi i silni, aby z tego nocnego wędrowania uczynić zabawę, lecz Marek nim
się wreszcie na Kubalonce znaleźliśmy, utracił całą dotychczasową raźność,
gonił resztkami sił, musieliśmy go, wspierając się po obu stronach, nieomal
wlec przez tamtą ciemność, śnieżne zaspy i nasilający się mróz. Z Kubalonki odjechał
do Wisły pierwszymi znalezionymi saniami. Natomiast my z Czesławem zostaliśmy i
piliśmy śląską miodową warzonkę, a potem, już porą późniejszą, zeszliśmy na
dół, chyba przyśpiewkami oraz wzajemnym nawoływaniem mącąc górską ciszę, a już
w Wiśle coś nas natchnęło, aby poprzestawiać znaki drogowe, a następnie, wciąż
w euforii, postanowiliśmy odwiedzić Marka, aby podzielić się z nim naszym
nienazwanym szczęściem; i zrobiliśmy chyba coś najgorszego, co w tej sytuacji
zrobić mogliśmy: bez większych trudności odnaleźliśmy pensjonat, w którym Marek
zamieszkiwał i z dziką wrzawą wtargnęliśmy do jego pokoju. Chyba zbudziliśmy go
z pierwszego snu.
I znów jeszcze dzisiaj słyszę
jego krzyk przerażenia. To było straszne, choć zabawne też. Ale przede
wszystkim straszne. Wytrzeźwieliśmy natychmiast. I uciekli. Bo to był krzyk,
jaki człowiek może z siebie wydobyć tylko w obliczu nagłego i żywiołowego
kataklizmu. Może w tym swoim pierwszym śnie śnił wojnę, a swoimi okrzykami, a
przede wszystkim niespodziewaną obecnością, wydaliśmy mu się okrutnymi
zwycięzcami? Tymi, którzy mają go udręczyć?
Biedny Marek, śmieszny Marek,
tragiczny Marek!”
Por.
J. Andrzejewski, I cóż, że przemija?, [w:] S. Napierski, Wiersze wybrane, Warszawa 1983.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz