sobota, 18 maja 2013

Beata Obertyńska (1898-1980)

Portret B. Obertyńskiej
Marzena Ablewska-Lech
              Kameleon? Lwowskie dzieciństwo i młodość wzbogacane rodzinnymi wyjazdami Maryli i Wacława Wolskich do Portugalii, Włoch i Francji... Jak podaje biograf, „w 1933 roku zdała egzamin w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej i do 1937 występowała w Teatrach Miejskich we Lwowie”. Podczas wojny więźniarka we lwowskich Brygidkach, a następnie w Kijowie, Odessie, Charkowie, Chersoniu, Starobielsku, Moskwie i Kotłasie. Inna śmierć Wergilego? Finałem niekończącej się katabazy stało się zesłanie Beaty Obertyńskiej do łagru w Workucie, wreszcie: zwolnienie w 1941 roku wskutek postanowień układu Sikorski-Majski. Córka Maryli Wolskiej dołączyła wówczas do nowo sformułowanej w Kazachstanie Pomocniczej Służby Kobiet przy Armii Polskiej. Przeszła szlaki korpusowe: irańsko-palestyński oraz egipsko-włoski. Dopiero w 1944 roku osiadła w Londynie, stając się z czasem głosem wiodącym polskiej literatury emigracyjnej w Anglii. Potwierdziły to nagrody i wyróżnienia: w 1967 otrzymała nagrodę <<Przeglądu Powszechnego>>, w 1974 nagrodę Fundacji A. Jurzykowskiego w Nowym Jorku. Na 4 lata przed śmiercią (zmarła 21 maja 1980 w Londynie) została uhonorowana złotym medalem – nagrodą Grona Przyjaciół Poezji Polskiej w Detroit, z okazji dwustulecia USA i olimpiady w Montrealu.

           „Słowo Otawa w tytule tomu, który został opublikowany w Jerozolimie w roku 1945, oznacza drugi pokos traw” – wyjaśnia w posłowiu do najbardziej enigmatycznej powieści Obertyńskiej, Oamô Wojciech Ligęza. „Metafora wskazuje na powtórne zaistnienie wyboru wierszy z dwudziestolecia w wojennej przestrzeni kultury, a zarazem na początek nowego okresu twórczego”. Summę poetycką Obertyńskiej przyniesie jednak dopiero książka Miód i piołun wydana w roku 1972. „Spontaniczna akceptacja piękna i mądrości natury napotyka tu na odczucia żalu – wygnania, samotności, pożegnań z małą i dużą ojczyzną, elegijnych rozliczeń z całym życiem”. Wielkie prozy poetki emigracyjnej dopiero nadejdą i jak często w wypadku pisarek tego okresu: makroformy takie, jak dokument i powieść okażą się dopełnieniem, a nawet jakościowym przezwyciężeniem wiersza. Z jednej strony – perła memuarystyki z 1974 roku, stworzona z opowieści Maryli Wolskiej (zmarła w 1930 roku) i Beaty Obertyńskiej, zatytułowana Ze wspomnień: podzielona na dwie części – Quodlibet, część matki i Quodlibecik, część córki. Z drugiej – wspomnienia łagrowe samej Obertyńskiej Z domu niewoli oraz powieść eksperymentalna w duchu Conradowskim, Oamô.



Gwieździste mlewo
 
Ociągliwym obrotem
jak kamienie na żarnach
noc koliście ruszyła nad światem…
Latem ciężka i parna
Złote ziarna rozmiażdża,
Złote ziarna w krążeniu rozgniata.
Aż się gruba osypka,
migotliwa i sypka
rozsypała w zaświatach –
Aż się cała roztarła
w grys od blasku ościsty,
aż się wszechświat wieczysty
gwiezdną mąką tą zatchnął do dna –

Z tomu: Otawa (1945).


W domu niewoli

Wszystko zalane jest teraz różanym sorbetem zachodzącego słońca. Glina ma tysiące puszystych odcieni, smug i plam, coś niby lewa strona ćmich skrzydeł. I może dlatego Buchara zaschła mi w pamięci taką właśnie malinowo burą, głuchą od pyłu ćmą.
W połowie drogi Helena dostaje ataku kamieni nerkowych i kuląc się z bólu woli biec truchtem przy karawanie, niż dać się tak wytrząsać. Wreszcie wielbłąd zbacza z gościńca i zapada w piaszczyste polne drogi. Wtedy dopiero Uzbek zwalnia tempo. Raz po raz na czas niedostrzeżone, przydrożne drzewa przemiatają nam zziębnięte policzki piekącymi prętami. Ból dochodzi nas wprawdzie z dużym opóźnieniem, ale mija tak samo – ociągliwie.

Jest późna noc, gdy docieramy wreszcie do kołchozu. Nie widać nic prócz jednego światełka w oknie. To Klub. Zwlekamy się z kulbaki. Jesteśmy od pasa sparaliżowane jakby. Przedziwne , nigdy jeszcze nieznane uczucie, że nas jest tylko – pół. Od pasa ani śladu nikogo. Helena, choć sama skulona z bólu, chce nas dźwignąć jak popsute lalki, rozciera, pociesza, zapewnia, że to chwilowe, że to z zimna, z tego obłędnego tłuczenia się po siodle, a my grzebiemy się w piasku i nie możemy w żaden sposób nawiązać kontaktu między naszą wolą a tymi popsutymi nogami.

Klub to długa, płaska izba z klepiskiem, popodpierana bielonymi słupkami. Dwie od ściany ku środkowi pochyłe płaszczyzny prowizorycznych nar, pełne znajomych w kształcie i kolorze śpiących, zwiniętych kłębków. To nasi. Ci, którzy przyjechali tu dziś przed nami. Naftowa, na ziemi stojąca lampa podświetla izbę od spodu i wyżera nawykłe do ciemności oczy.

Raissa – czyli zarządzająca kołchozem Uzbeczka, baba młoda, w białej jedwabnej podwice, pluszowym tułupie i wysokich butach – rozdaje nam po garści suszonych morelek i po pół lepioszka. Gada coś, czego nie rozumiemy, i szczerzy w uśmiechu białe, drobne zęby. Stoi tuż nad lampą, więc jej dziąsła lśnią wilgotnie jak białoróżowa emalia.

To było ostatnie, co zapamiętałam z tej nocy.



B. Obertyńska, W domu niewoli, Warszawa 1991, s. 287-289.   


*

* *


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...