![]() |
Talat Darvinoglu |
Losy poezji
Mieczysława Stanclika są tyleż znamienne, co osobliwe. Jeszcze przed debiutem
był poetą „głośnym”, pisano o nim z uznaniem, w jego poezji widziano szansę
pokolenia. Tak było do czasu wydania w „Paxie” pierwszego tomu. Potem… potem
Stanclik wydawał co roku nową książkę, jedną gorszą od drugiej… O Stancliku
pisałem kilkakrotnie. Kryształową kulę
przywitałem entuzjastyczną recenzją, o pozostałych pisałem coraz mniej
entuzjastycznie. Nie taję, że przemiany tej poezji były dla mnie czymś w
rodzaju klęski. W pierwszym tomie widziałem realizacje idei, które i mnie były
bliskie; potem jego poezja stawała mi się coraz bardziej obca. W jej osobliwych
ewolucjach widzę jednak coś więcej, niż tylko upadek talentu, rozmienionego na
drobne, zagubionego w nieustannych repetycjach z samego siebie. Casus Stanclik jest dla mnie
egzemplifikacją ogólniejszej sytuacji. Przedrukowując te recenzje książek
Stanclika, daję – wierzę – nie tylko dokument swoich rozczarowań, ale także
swoisty dokument sytuacji młodej poezji lat sześćdziesiątych. Z pewnego punktu
widzenia jest to dokument pouczający.
Formulista
W
tomie Łódzka Wiosna Poetów 1963
Mieczysław Stanclik opublikował poemat Kryształowa
kula (poemat ten wzbogacony głosami, złożył się na debiutancki tom
poety). Zbigniew Bieńkowski po raz
pierwszy użył tu nazwy „formulizm” na oznaczenie nurtu dominującego wśród
debiutujących wówczas poetów.
Formulizm nie
powstał w próżni. Pamiętajmy, że kilka lat przedtem otrzymaliśmy przekłady
poezji i publicystyki Eliota, że J. S. Sito udostępnił wiersze angielskich
„poetów matematycznych”, J. M. Rymkiewicz odwołał się do tradycji polskiego
baroku, że wydano dwutomową antologię poezji tego okresu. Ale równocześnie
pamiętajmy, że w tym samym czasie nastąpiło powtórne odkrycie T. Peipera
(głośny szkic J. Sławińskiego w „Twórczości”, 1958, nr 6), że coraz częściej
zaczęto odwoływać się do Norwida. Tradycja, przed którą stanął poeta, nagle się
rozszerzyła. Już nie dokonywano wyboru między tradycją Awangardy i Skamandra.
Już nawet nieistotny stał się spór, jaki stoczyli debiutanci lat 50. ze swoimi
poprzednikami – „pryszczatymi”, Peiper ukazał możliwości słowa, Białoszewski –
jego kalekość, Przyboś – dążenie do maksymalnego skrótu, Bieńkowski –
możliwości wielosłowia. Przyboś nauczył patrzeć,
Eliot – rozumieć. Młody poeta został
postawiony wobec wartości sprzecznych, które poznawał w tym samym czasie.
Został skazany na wybór. Ale równocześnie wiedział, że nie może wybrać tylko
jednej tradycji, wiedział, że wybierając, musi równocześnie przewartościować.
Stanclik, formulista, wybrał tradycję Norwida, ale gdy za mistrzem pyta: „A co
mam śpiewać? Nie chcę być po rzeczy” – wie, że sens tego ponowionego po latach
pytania jest inny. Że „rzecz” jest nie
tylko „rzeczą” Norwidowską, ale także „krzesłem” Białoszewskiego, „śledziem”
Grochowiaka. Że wybierając „rzecz”, musi opowiedzieć się po stronie którejś z
tych poetyk. Ale on nie chciał, a raczej nie mógł być ani reistą, ani –
przykładowo turpistą. Dla tych poetów rzecz była tym jedynem, co się ostało po
krachu wartości, rzecz sama stała się wartością. Pewną, niezaprzeczalną. Ale
poeta nie mógł pominąć Eliota, nie mógł zapomnieć, że ponawia tradycję, że jest
ogniwem w łańcuchu. Musiał zacząć od ocalania wartości największej – kultury.
Jeśli w Śmierci ptaka odwołuje się do
doświadczenia turpistów, to równocześnie rytmika wiersza przywołuje
Leśmianowską Dziewczynę. Tradycja
jest wielowymiarowa. Jeśli mówi o „cierpliwości krzesła”, powołuje Herberta,
ale dodając: „konstrukcji spokoju”, pamięta o doświadczeniach Awangardy. Jeśli
tworzy obraz daleki od realizmu: „trójkątne oko ryby”, to pamiętając, że w
inwokacji pisze: „Boże soli, Jehowo na opoce kredy”. Odczytujemy to jako
kontaminację dwóch alegorii: oka w trójkącie i ryby. Oba symbole należą do
kręgu symboliki chrześcijańskiej. Pamiętajmy o mistrzach – przywoływanym expressis verbis Norwidzie i Eliocie. Kula kryształowa da się odczytać i
wyinterpretować w oparciu o wartości chrześcijaństwa. Ale jest także i przede
wszystkim – próbą poematu-summy. Alfa – omega, a więc wszystkość. I oto rzecz
rozgrywa się pomiędzy rybą a ptakiem, solą i kredą. „Praocean kołysze sen o
Pierwszej Rybie”, ale poeta (w Siedmiu
ptakach dosłownych) jest
kreatorem – „wysławiając” ptaka, stwarza go równocześnie. Ale ten sam stworzony
ptak zostaje następnie sprowadzony do „kuli powietrza w kształcie ptaka”, by w
końcu ten stworzony „byt momentalny” umarł jak Leśmianowski Znikomek. W Spojrzeniu piątym mamy rzeczy pozorne,
pewne:
Ubogi jest mój
przedzimowy ogród:
bezlistne drzewo
– kwitnący kartofel.
Wieszak jest
ptakiem, tylko ryby nie ma [...]
Bo tak. Bo zima
nadciąga już ostra
jak pisk
podeszwą rozgniatanej myszy.
W ostatniej róży
sztywnieje kręgosłup
i trzmiel
zamieszkał w niedomkniętym pyszczku.
Raj
„wpływologii”. Nic tu nie jest rzeczywiste. W pierwszym dwuwierszu
Białoszewskie krzesło zakwita w Grochowiakowski kartofel, wieszak też jest z
„Teatru Osobnego”. Zima nadciąga na sposób Rymkiewiczowski, ale już mysz jest z
Grochowiaka, nawet trzmiela odczytujemy jako aluzję do Spinozy, który był
pszczołą.
Anty-Różewicz
przeciw okrucieństwu świata stworzył raj idealny. Tu wszystko jest możliwe.
„Zręczną puentą dwa momenty sprzeczne
do jednej prawdy sprowadził poeta”.
Ale stworzony w
geście kreacyjnym ptak nie jest trwały. Poeta-kreator stwarza byty momentalne,
rzeczywiste, ale trwające tylko na mgnienie. Odwołując się bezpośrednio do
bytów już stworzonych (krzesło, wieszak), musiałby przyjąć system wartości,
które nie są jego wartościami. W miejsce przedmiotu pojawia się więc formuła. Nie
sądzę, by była to „tendencja wysuszająca”. W tej poezji każda rzecz jest
wielokrotnie:
W sypkich
gałęziach zbutwiały cień ptaka
I
gniazdo, w którym cisza jajo znosi.
(Spojrzenie siódme)
Już raz w tym
poemacie przywołano Leśmianowską Dziewczynę.
Teraz powraca powtórnie. Cień i cisza to przecież ponowione cienie i młoty.
Podobnie jak tamte obdarzone mocą działania. Ale pamiętajmy, że poza murem był
płaczący głos, głos, który w dodatku był głosem pustki, próżni, a więc „istniał
– nie istniejąc”.
W Stanclikowskim
raju możliwości pojawia się cień. Prawda, do której poeta sprowadził „dwa
momenty sprzeczne”, brzmi:
W kontekście
wieków – jednako niewieczne:
Dusza człowieka
i wnętrzności kreta.
Dusza nie jest
już duszą, jest błąkającą się duszyczką – animula, blandula. Rzecz musi zostać zniszczona,
by zaistniała naprawdę („Ptaka i rybę w płomieniu wypalić, by czystym głosem
mówili swe imię”). Zmiana form gramatycznych jest tu znamienna. Ani ryba, ani
ptak nie są sobą, są formułą, ale przez nią przemawia nie prawda o przedmiocie,
ale prawda o człowieku. Poeta nie ma ambicji ukazywania „prawdy życiowej”, wie,
że prawda poetycka jest inna. „Najczystsze dźwięki z kobylego włosia, / Sroka
się śmieje z chlebowego drzewa”. Poezja jest konwencją, ale i prawda życiowa
jest prawdą umowną. Poruszamy się w świecie stereotypów. Można je zburzyć. Ale
to będzie znaczyło zastąpienie jednej konwencji inną. Konwencja leży wszakże
blisko maniery. „Odkąd maniera weszła w nasze progi”, nic nie jest pewne. Nawet
rzeczy. Bo te też istnieją podwójnie, są i nie są sobą.
Poemat, który w
zamierzeniu miał być poematem o kosmogenezie, miał ukazywać praprzyczyny
ziemskiego porządku, miał być obrazem-panoramą od kredy po ptaka, okazał się
poematem o poezji. Jest to więc w gruncie rzeczy poezja autotematyczna. Budując
swoje formuły, wie, że sprawdzają się one tylko w autonomicznym świecie poezji.
Poemat Stanclika
jest więc nie tyle próbą budowy nowego
kompletnego świata poezji (czy to jest dziś możliwe?), ile zbudowania tego
świata z elementów gotowych. Wiem, że mógłby tu paść zarzut stylizatorstwa. Ale
nie byłby on funkcjonalny. Poeta nie wybrał jednej tradycji, nie ponawia jej
rozwiązań, propozycji; z wielości przekazanych przez tradycję światów
poetyckich buduje nowy. Każdy element tego świata, każda cegiełka, z której
jest zbudowany, ma swoje punkty odniesienia. Sam poeta jest „latającym
chłopcem, synem Dedala z Krety”, obserwuje taniec Nefretete, utożsamia się z
ptakiem, z rybą, w ostatecznym rozrachunku także z „Bogiem Soli […] na opoce
kredy”. Jest sobą i sobą możliwym do pomyślenia; tym, czym mógł być. Tradycję,
którą wchłonął, utożsamia z sobą, ze swoim doświadczeniem wewnętrznym. Tworzy
formuły świata, które są kontaminacją przekazanych przez tradycję (lub w niej
możliwych do zrealizowania) formuł. Nie stylizuje, raczej w aluzjach wskazuje,
że rzecz, którą pisze, istniała już w przeszłości. Ale z tej tradycji buduje
połączenia nowe, więc oryginalne. Nawet wówczas, gdy śni o nowym przedmiocie,
rzeczy, której jeszcze nie ma, ów przedmiot jest „jądrem domyślenia”, a więc
istniał potencjalnie. Nawet jeśli nie zgodzimy się z tym ostatnim
stwierdzeniem, jeżeli założymy, że możemy do tradycji dodawać rzeczy nowe, a
więc czynnie się jej przeciwstawić, propozycji Stanclika pominąć nie można.
Jest w najmłodszej poezji dość wyjątkową – przez swą konsekwencję – próbą
zbudowania poezji całkowitej.
I 1967
Po sukcesie
Kryształowa kula okazała się sukcesem, wydawca zaproponował poecie
podpisanie umowy na następną książkę, ten miał w szufladzie spory plik wierszy
pisanych w latach gimnazjalnych; obaj – poeta i wydawca – przeżywali właśnie
upojenie sukcesem, poeta przysłał maszynopis, wydawca podpisał umowę… Taka,
sądzę, jest geneza Zielonej gwiazdy lasu,
książki, która ani poecie, ani wydawcy nie przyniosła chwały. Większość wierszy
pochodzi z okresu, gdy Stanclik był niemal etatowym poetą „Kawiarenki
poetyckiej”, harcerskiego tygodnika „Na przełaj”; był tam poetą najlepszym.
Wydawca („Pax”) doszedł jednak do wniosku, że warto te juwenilia, publikowane
zazwyczaj w odpowiednim dziale wydań pośmiertnych, udostępnić czytelnikowi.
Czytelnik więc czyta:
Jakim,
miasto, pozdrowić cię wierszem.
Jakim słowem
twojej prawdzie sprostać,
by zabrzmiała,
melodią najszczerszą,
pieśń o
ludziach, fabrykach, o mostach.
(Poemat lutowy)
– delektuje się
obietnicą, że poeta „uwieczni” w wierszu młodą robotnicę z fabryki
włókienniczej, zastanawia się nad pytaniem „I czymże jest życie?”, przyjmuje do
wiadomości, że poeta jest rówieśnikiem „Niepodległości”, że „kocha Miasto”…
Piszę to z
goryczą; pierwszy tomik Stanclika przywitałem niemal entuzjastycznie (Por. A.K.
Waśkiewicz, Formulista, „Tygodnik
Kulturalny” 1967, s. 35), drugi zaspokoił wprawdzie moją ciekawość badawczą,
satysfakcji czytelniczych dostarczył jednak mniej niż mało. Jako dokument
kształtowania się poetyki Zielona gwiazda lasu jest lekturą fascynującą, jako
książka poetycka jest to zbiór w większości banalnych wierszy. Jako poeta
„regionalny” i „piewca techniki” Stanclik jest dziecinnie naiwny. Jego
apostrofy do robotnika (Apena) nie
wykraczają poza wzory czytanki szkolnej, opisy produkcyjne są zwykłą poetyzacją (Miasto). Stanclik, poeta eschatologii (cykl Komentarze do śmierci), usiłuje być dowcipny, jest jednak po prostu
mało pomysłowym konceptystą. Nie, początki tej poezji nie są olśniewające.
Por.
A.K. Waśkiewicz,
Casus Stanclik, [w:] tegoż, Modele i
formuła. Szkice o młodej poezji lat
sześćdziesiątych, Wrocław 1978, s. 154-160.